Pięć lektur na piątek

bosman_plama dnia 25 marca, 2016 o 10:01    19 

Jak wiecie, czasem czytam. I czasem dzielę się z Wami wrażeniami z tego czytania. Ostatnio zaliczyłem pięć lektur, z których cztery są pełne trupów, zaś piąta pełna ciepła. Wszystkie łączy jedno – są godne polecenia.

Dzieli je natomiast kwestia ceny. O ile każdą z trzech powieści da się kupić taniej niż gry podczas różnych giermaszy (albo w podobnej cienie), to komiksy posiadają ceny od: „drogie jak cholera” do: „ja piórkuję jakie drogie!”. Przy czym warto wspomnieć, że to, co w Usach ukazuje się w zeszytach, u nas wydawcy wypuszczają na rynek już jako dzieło zebrane, toteż równie dobrze można te ceny dzielić na trzy bądź nawet i sześć, bo tyle zeszytów bądź tomików zawierają nasze rodzime omnibusy. Po takim przeliczeniu wydane pieniądze bolą trochę mniej, co nie znaczy, że boleć przestają. Jeśli bowiem kupuję komiks na 20% promocji i wywalam na niego osiemdziesiąt zeta krwawicy, to całe moje jestestwo przepełnia drażniące przeczucie, że coś z tym światem jest stanowczo nie tak. A zważcie, że te osiem dycholi może wyglądać jak tanizna w porównaniu np. ze tomami zebranymi przygód niejakiego Yansa (w większości krajów znanego jako Hans, no ale autorzy zgodzili się z tłumaczami, że jedyny Hans, jakiego są w stanie przełknąć w roli bohaterskiej Polacy to Kloss), którego na przecenie widziałem ostatnio za 99 zeta. Cena okładkowa to 150. Nie, nie okruszków zeschłego chleba, albo minut spędzonych przy jakimś rogaliku. 150 jednostek krwawicy. Za tom. Jeden z trzech.

6r2

O cenach komiksów w Polsce przegadaliśmy kiedyś długie litanie na pewnym forum, a swego czasu trafiła mi się przy piwie okazja by dać szansę wytłumaczyć się Kolodziejczakowi (szefowi od komiksów wydawnictwa Egmont), nim poderżnę mu gardło. Był twardy i powoływał się na jakieś ekonomiczne voo doo mówiące ponoć, że gdy ludzie kupują jakiegoś towaru mało, trzeba go zacząć sprzedawać drożej, żeby kupowało go jeszcze mniej ludzi, to wtedy zacznie się opłacać. Jestem w stanie nadążyć za tą logiką, jednak i tak odnoszę wrażenie, że tańszy towar może kupić więcej nabywców, jeśli stworzy się im rynek. Ten rynek, który tak z dziesięć lat temu, gdy ceny komiksów zaczęły szybować w okolice układu Syriusza, praktycznie nie istniał. A teraz istnieje w formie poczwarkowej i być może umrze z ostatnim dinozaurem, który polubił komiksy, gdy jeszcze były niedrogie i można je było kupować.

okladka-6r

Tyle teorii ekonomii. Teraz o lekturach. Skoro zacząłem od opisywania katastrofy, jaką jest polski rynek komiksowy i apokalipsy, jaką dla portfela jest komiksów kupowanie, opisy też zacznę od komiksów. Najpierw rzecz starsza, czyli Szósty Rewolwer, za powstanie którego odpowiadają Cullen Bunn i Brian Hurtt. Kupiłem go z dwóch powodów. Po pierwsze lubię westerny, po drugie lubię styl rysowania Mignoli (to ten od Hellboya, jeśli go nie czytaliście, odpalcie sobie znowu Darkest Dungeon i przyjrzyjcie się formie graficznej tej gry; tak jest, jej twórcy są zakochani w stylu Mignoli i właściwie go sobie przerysowali). Wprawdzie Brian Hurtt nie jest tak oczywistym wielbicielem i uczniem Mignoli, jak np. na naszym rynku Marek Rudowski (mogliście o nim słyszeć np. z okazji ilustracji do Pokoju Światów) a na amerykańskim Joe Querio odpowiedzialny za Dom ze szkła, czyli amerykańską wariację komiksową na temat wiedźmina Geralta (okładka do niego jest zresztą współautorstwa Mignoli), ale fani Hellboya rozpoznają tropy. Wystarczy spojrzeć jak Hurtt rysuje płomienie, by poczuć się jak w domu z piekła rodem. Także wszędzie tam, gdzie w Szóstym Rewolwerze pojawia się śmierć i zniszczenie oraz w ostrożnym używaniu kolorów powraca klimat Hellboya.

Darkest-Dungeon

Tak jest, czysty Mignola. Równie dobrze on mógłby to rysować. Co ciekawe, wydana sto lat temu przygodówka Hellboy chyba nie sprzedawała się tak dobrze. Inna sprawa, że była tak zabugowana, że jej uruchomienie stanowiło już niezły sukces.

I trudno podejrzewać tu przypadek, Szósty Rewolwer to bowiem opowieść niesamowita, tyle, że na dzikim zachodzie. Są tu: czarty, ożywający zmarli oraz sześć rewolwerów z piekła, stanowiących wcielenie całych pokoleń piekielnych broni towarzyszących ludzkości od tysiącleci, odkąd po raz pierwszy któryś z naszych przodków chwycił za kawałek kamienia i sprawił nim, że to właśnie jego potomkami jesteśmy, a dowolny Kowalski, który mógłby nosić geny tego drugiego małpoluda nigdy się nie urodził. Akcja gna tu na złamanie karku poprzez prerię wypełnioną uczynkami bardzo podłych ludzi i folklorem jaki powstał z wymieszania legend tubylców oraz przywiezionych przez kolonistów. Postaci są odpowiednio wyraziste, a kobiety piękne. Dostajemy galerię naprawdę wrednych drani o skorodowanych duszach, drania o duszy nieco trąconej dobrem (żebyśmy się mogli pozastanawiać po której stronie stanie, ewentualnie czy stanie po którejkolwiek oprócz własnej). To lekki komiks, nie ma w nim posępności Hellboya, tutaj chodzi o przygodę i tajemnicę. Czytało mi się go więc znakomicie, przy czym muszę przyznać, że ja zawsze daję punkt więcej gdy poczuję tropy Mignoli. Z drugiej strony powinienem dać Szóstemu rewolwerowi punkt mniej za to, że teraz nie mam już po co pisać westernu osadzonego w rzeczywistości Pokoju Światów. A bardzo miałem na to ochotę.

szosty-rewolwer-1-rys1

Od galopad, żywych trupów i strzelanin można odpocząć przy drugim tomie Składu Głównego. No dobra, tak do końca może nie, bo narratorem tej opowieści jest nieboszczyk przyglądający się przypadkom wdowy po sobie. Pierwszy tom komiksu Loisela i Trippa ukazał się u nas tak nieludzko dawno temu, że większość czytelników, którzy się nim zachwycili, zdążyła już umrzeć, albo stracić nadzieję na wydanie kontynuacji. Wydał go wówczas właśnie Egmont, o którym coś tam przebąkiwałem kilka akapitów wcześniej. Jednak tym razem voo doo: „narzućmy taką cenę, żeby ludzie musieli sprzedawać nerki” nie zadziałało i Egmont zrezygnował z wydawania serii. Możliwe, że ma to coś wspólnego z faktem, że komiksy sygnowane przez Loisela nie sprzedają się w Polsce najlepiej. Styl Loisela rzeczywiście jest specyficzny, próżno doszukiwać się w nim super pięknych ludzi jak w większości dostępnych u nas komiksów. Loisel, równie jak detal, lubi powszedniość, albo urodę trochę mnie transparentną niż to, co można sobie pooglądać np. w komiksach o amerykańskich heroinach w trykotach. Pewnie dlatego najlepiej sprzedająca się w Polsce serią Loisela jest W poszukiwaniu ptaka czasu, bo uroda Pelissy i Mary jest jednak łatwiej przyswajalna, dzięki ich wybujałym biustom i strojom, które to podkreślają.

okladka-200

Może jednak myślę o rodzimych odbiorcach zbyt nisko i wcale nie chodzi o to, że laski Losiela nie są pełne powszedniej atrakcyjności w dodzim typie. Do stylu Loisela w ogóle trzeba się przyzwyczaić. Ale gdy już to zrobicie, będziecie, jak ja, wariować ze szczęścia niemal przy każdym kadrze. Ten facet to jeden z wielkich artystów komiksu. Każdy stworzony przezeń kadr ma swoją urodę a większość ma swoją historię. Te obrazy są pełne detali i pełne życia. Warto im się uważnie przyglądać. Jeśli np. ktoś powiedziałby mi, że Skład Główny wcale nie jest historią owdowiałej właścicielki jedynego sklepu w wiosce na kanadyjskim zadupiu w latach trzydziestych ubiegłego wieku, ale cudną opowieścią o przygodach trójki przyjaciół: czarnego kota, białego kundelka (z czarnymi łatami) oraz kaczki żółtej niczym słońce na dziecięcych obrazkach, musiałbym przyznać mu rację, bo zabrakłoby mi argumentów by się z nim spierać. Ta trójka muszkieterów zdaje się być wszędzie, towarzyszyć ludziom we wszystkich ważnych wydarzeniach. I już się cieszę na ich dalsze przygody, bo wygląda na to, że dorobili się właśnie własnego D’Artagnana. Przybył czwarty.

muszk

Ta okładka części, która jeszcze się u nas nie ukazała zdradza kim jest D’Artagnan, ale trudno. Grunt że możecie zobaczyć prawdziwych bohaterów tej opowieści.

Jeśli jednak ktoś chce się upierać, że to nie oni są głównymi bohaterami, to w porządku, też mogę się z tym zgodzić. Wtedy otrzymamy fabułę zaczynającą się jak wiele dobrych seriali: w małej społeczności dochodzi do znaczącego wydarzenia, które ją odmieni. Ktoś umiera, przybywa ktoś obcy i zacznie się zamieszanie. Wdowa po właścicielu sklepu musi podjąć ważką decyzję (jak ważny jest jej sklep bardzo wyraźnie pokazuje ta część, w której Marie wybiera się do Montrealu), obcy musi się odnaleźć wśród tubylców, a tubylcy też mają swoje powszednie kłopoty i dramaty. Skład Główny to cudny, pełen ciepła i humoru, ale też chętnie wbijający szpile naszym wadom małym i dużym, komiks. To wspaniała, genialnie narysowana rzecz i wielkie dzięki dla wydawnictwa Ongrys, że zdecydowało się podjąć trop porzucony przez Egmont. Zaryzykowali i mam nadzieję, że im się opłaci, inaczej na zapowiedziany tom trzeci będzie trzeba znowu czekać latami. Ewentualnie przypomnieć sobie lekcje francuskiego, co zresztą i tak robię dla innego komiksu, którego nikt u nas nie chce wydać (zresztą nie tylko u nas, daremnie szukałem angielskiej wersji).

okladkasg2

No dobra, było o rzeczach drogich, przyszedł czas na okazyjne wyprzedaże.

Na początek, by skorzystać z okazji między komiksem a literaturą, dwa zdania o Wzorcu Zbrodni Warrena Ellisa. Pewnie wspominałem już o tej powieści przy okazji zachwytów nad komiksem Detektyw Fell. Warren Ellis to kolejny super uznany i nagradzany komiksiarz, którego u nas się nie wydaje (o ile wiem wyszły w Polsce dwie rzeczy: wspomniany Fell i jeden z tomów Wielkiej Kolekcji Marvela: Tunderbolts. Wiara w potwory, o tym, jak po Wojnie Domowej ci dobrzy stają się ściganą zwierzyną, a nowymi Avengersami – acz pod inną nazwą – zostają dranie i psychole). Prócz scenariuszy komiksów Ellisowi zdarza się czasem pisać powieści.

thunder

Wzorzec Zbrodni można uznać za jedną z historii o superzłoczyńcy, psychopacie, który spotyka na swojej drodze zwyczajnego, zmęczonego życiem detektywa, który poszedłby w odstawkę, ale musi jeszcze jeden raz wziąć się do roboty. Można by, ale nie trzeba. Przede wszystkim dlatego, że widać, iż powieść tę pisał komiksiarz. Komiksy rządzą się bowiem swoimi prawami i wymagają krótkich, konkretnych charakterystyk świata, ludzi i wydarzeń, mocnych akcentów oraz wyrazistych postaci, o których czytelnik bardzo szybko rozstrzyga, czy je kupił, czy nie. U Ellisa bohaterowie drugiego planu są właśnie tacy – super wyraziści, z mocno zaznaczonymi cechami, do dostrzeżenia i zapamiętania. Są dzięki temu zwyczajnie fajni i naprawdę człowiek zaczyna ich lubić i im kibicować niemal od pierwszego wejrzenia. Wzorzec zbrodni nie jest jakąś wysublimowaną powieścią. Po prostu – detektyw wpada na trop, wszyscy go za to nienawidzą, znajduje pomocników i zasuwa za kolejnymi tropami, by odkryć coś, co przerasta większość gliniarzy (w związku z czym wszyscy zaczynają go nienawidzi jeszcze bardziej). To nie jest ósmy cud świata. To po prostu fajnie napisany kryminał z świetnym, nieco objechanym pomysłem i kilkoma genialnymi detalami (np. ścieżki Nowego Jorku), które sprawiają, że przez Wzorzec Zbrodni przebłyskuje coś więcej i pokazuje nam, że Ellis to facet z niebagatelnym talentem.

wwarel2

Nieco inaczej wygląda sprawa z dwoma innymi powieściami, które możecie kupić coś za piętnaście do siedemnastu zeta każda. Pewnie ich nie kupowaliście, bo nie wiem, czy w ogóle wylądowały w jakiejś księgarni. Jeśli już, to na samym dole tego segmentu, który pokrywa się pajęczyną odkąd powstała księgarnia. Ja ich chyba nie widziałem nigdzie. Zresztą, gdybym zobaczył taką Odważną, mózg by mi jej nie zarejestrował. Bo powiedzcie sami: na okładce jakaś laska zezuje w dal na prawo (jej prawo), jest ruda i zielonooka, pewnie jak co trzecia laska z okładki, szumią trawy w tle jest buro i rudo. Tytuł „Odważna” w połączeniu z ta okładką sugeruje, że gdybym to coś kupił, otrzymałbym jakiś Dom nad rozlewiskiem, tylko po amerykańsku.

odwazna

O jakże bym się pomylił!

Jest tak: Wielki Kryzys, tłumy bezrobotnych, zadupie Teksasu, w którym biali i czarni (tak się o nich mówi w powieści, w końcu to prawie powieść historyczna, toteż nomenklaturę też ma z lat trzydziestych) starają się jakoś przeżyć utrzymując się głównie z pracy w tartaku bądź przy tartaku. Zaczyna się mocno, bo od tornada i gwałtu. Gwałciciel ginie zastrzelony z własnej spluwy, tornado porywa większość domu, ofiara i zabójczyni zarazem postanawia podjechać do wioski powiedzieć co zrobiła. Pierwszy człowiek, który ją widzi chciałby ją podwieźć, ale się boi, że jak biali zobaczą murzyna w towarzystwie półnagiej zakrwawionej kobiety, to najpierw go zlinczują, a dopiero potem zaczną się zastanawiać o co chodzi.

cij

Kino zna Lansdale’a. Jedną z jego powieści przerobiono już na serial a w filmie Cold in July grał np. seryjny Dexter.

Sprawy nie ułatwia, że dziewczyna zabiła swojego męża, przy okazji jedynego stróża prawa a miasteczku, jeszcze bardziej przy okazji syna właścicieli tartaku.

No i tak się to zaczyna.

A druga powieść Joe R. Lansdale’a, którą u nas wydano po to, żeby nikt u nas o niej nie słyszał? Lipcowy mróz zaczyna się tak: taki jeden koleś budzi się w nocy, bo mu się zdaje, że słyszał jakiś hałas. Nasłuchuje. No faktycznie, ktoś się tłucze na parterze! Gość bierze spluwę, schodzi na dół, zastaje tam włamywacza. Przez chwilę wytrzeszczają na siebie gały, potem padają strzały. Jak to w Teksasie (bo to znowu Teksas). Kiedy opada dym, jeden stoi a drugi wykrwawia się na podłodze. Ponieważ gospodarz strzelał celniej, dzwoni po policję. Ta mu gratuluje, tylko nadmienia, że zabity miał tatusia znanego z tego, szybko wali po pysku a jeszcze szybciej pociąga za spust. No i tak się składa, że ten tatuś właśnie za chwilkę wychodzi z więzienia. Panowie się, oczywiście spotykają i jeden mówi drugiemu: „Zabiłeś mi syna, co? Tak sobie myślę, że będzie uczciwie, jeśli twojemu też się coś przydarzy”.

lipcowy

Zaspoilerowałem Wam coś? Niespecjalnie, bo w obu przypadkach to pierwsze dwadzieścia stron powieści. I wiecie co? Dalej będzie inaczej niż zwykle. Bo jednym z talentów Lansdale’a jest zaczynanie opowieści w momencie, w którym większość innych autorów je kończy i skręcanie w stronę, w którą inni autorzy kryminałów nie skręcają. Jak mawiają pingwiny z pewnego zoo: „spodziewajcie się niespodziewanego”. A nawet jeśli przewidzicie, co będzie dalej, i tak będziecie się świetnie bawić. Bo drugi talent Lansdale’a to wymyślanie absolutnie obłędnych postaci (detektyw z Lipcowego mrozu na długo pozostanie chyba moim ulubionym prywatnym detektywem, a zabójca z Odważnej to jedno z odjechanych, szalonych dzieci estetyki Tarantino). Odważna, jak dla mnie, to wymarzona fabuła dla następnego sezonu True Detective, pod warunkiem, że twórcy odważyli by się cofnąć do lat trzydziestych. No i musieliby się nie bać humoru, którym Lansdale ubarwia swoje powieści.

L.10EBBN001661.N001_MagaGrlT8_C_FR

A przy tym obie powieści mają wszystko to, czym tak zachwycają się krytycy w skandynawskim kryminale, czyli bardzo mocne tło społeczne. Tyle, że aby je oddać Lansdale nie potrzebuje trzystu stron snucia się bohatera po dylematach moralnych. Ostatnio na powrót odkrywam kryminał amerykański i powiem Wam, że jest on jak łyk świeżego powietrza po skandynawskich i części polskich zawracań głowy o niezbędnym tle obyczajowym pożerającym intrygę tak, że zostaje z niej już tylko szkielet pretekstowości. Lansdale potrafi napisać o ekonomicznym tle teksańskiego zadupia, o rasizmie i seksizmie nie zapominając o tym, że tym, co pisze jest przede wszystkim kryminał. I to jaki! Jaki? Niedługi, nie dostajemy tu ośmiu tysięcy stron rozważań nad ilością kurzu unoszącego się na brudnych ulicach metropolii, nikt nie zarzuca nas numerami seryjnymi drukarek. Niedługi a pełen treści, zwrotów akcji, przepysznych postaci, humoru (tak jest!!!) i kryminalnej intrygi. Niech to szlag, Amerykanie wydają mi się w czymś lepsi!

O rany, ale się rozpisałem… Teraz będę jeszcze musiał znaleźć do tego jakieś obrazki. Co Wy na to, żebym zaczął pisywać te piątkowe historie w odcinkach?

 ERRATA

Kiedy pisałem ten tekst nie widziałem jeszcze filmu Cold in July, ponieważ zupełnie zapomniałem o jego istnieniu. Dziś rano sobie przypomniałem.

Dla Waszego dobra uprzejmie Was proszę o nie oglądanie tego odchodu, Może Was skusić, bo napisałem, że powieść świetna. Bo zobaczycie obsadę i uznacie, że jest niezła. Oglądnąłem sobie tą kupę zarażoną syfem mamuta i nie żałuję tego tylko z jednego powodu. Jeśli będę kiedyś potrzebował przykładu na to, jak popisowo spartolić ekranizację świetnej powieści, to już go mam. To nawet nie jest film tak zły, że aż fajny. On po prostu jest kiepski i bez sensu. Jeśli ktoś nie czytał książki to najwyżej wzruszy ramionami. Strata czasu. Ale jeśli ktoś zna powieść i widzi jak absolutnie wszystko zostało w tym filmie spieprzone, to rzuca mięsem co kilka minut, aż sąsiedzi wzywają policję i straż pożarną. Poważnie, Zarżnięto świetne postacie, fabułę zapiętą na ostatni guzik zmieniono tak, żeby nie miała sensu i nawet fajną mocna scenę bijatyki wycięto dodając za to scenę ni z odbytu z jakimś wykręcaniem ręki w barze,

To kolejny przykład, kiedy scenarzyści dostają doskonały materiał wyjściowy, po czym stwierdzają, że przecież jakiś tam pisarz nie może być lepszy od nich, więc mu poprawią tekst. No i wychodzi takie coś.

Dodaj komentarz



19 myśli nt. „Pięć lektur na piątek

    1. bosman_plama Autor tekstu

      @Ziuta

      Mówisz, że warto? Bo to właśnie jeden z autorów, których opisy książek mnie zniechęciły (“Życie Iksa już nigdy nie było takie samo, odkąd poznał Ygreczkę”, “Zeciak zawsze robił cośtam, ale odkąd uratował Żeczkę…” – i wszystko w ten deseń. Cholerny kulturowy matriarchat najwyraźniej sprawia, że nie można wierzyć opisom),

  1. larkson

    Takie fajne książki, które z chęcią bym ogarnął, tyle, że ja dalej się męczę z Metro 2035. Nie dlatego, że jest złe, tylko, że raczej ostatnio za dużo tego typu książek się naczytałem, przez co pojawiło się zmęczenie gatunkiem i nie potrafię się zabrać za jej ukończenie, a zostało mi może kilkadziesiąt stron. Czas się wziąć w garść.

    No i musi paść standardowe pytanie: gramy coś dzisiaj może? Jeśli tak, to chciałbym zaproponować Payday 2, bo zawsze chciałem w to z kimś ogarniętym zagrać, a i przez kilka dni można grać za darmo. Mam nadzieję, że nie będzie powtórki z Planetside 😛

Powrót do artykułu