Podobają nam się te rzeczywistości, które już znamy, prawda? No dobrze, może z wyjątkiem prawdziwego świata. Chętnie nurkujemy w nowe odsłony Fallouta, Diuny (wygrała czytelniczo w jednej z rdz), a twórcy i korporacje gotowi są oferować nam ku temu okazje. Czasem wychodzi to lepiej (np. w Uncharted o Chloe albo w Śródziemie: Cień Mordoru), czasem niekoniecznie lepiej, jak w filmie Uncharted, a czasem już zupełnie fatalnie, jak np. w serialu Willow.
Słowo: „uniwersum” powraca ostatnio coraz częściej na spotkaniach Sekcji Literackiej Krakowskiej Sekcji Fantastyki. Przez jakiś czas działo się głownie za sprawą Agnieszki Fulińskiej, która wydaje się pisać przede wszystkim uniwersa, co ma swoje lepsze i mniej lepsze konsekwencje. Ostatnio jednak słowa tego użyła także Agnieszka Osikowicz Chwaja i nawet Paweł Dybała, choć nie bez ironii, rzucił, że przygotowany przez niego zbiór opowiadań, których akcja toczy się w tym samym świecie, to właściwie takie uniwersum. Sekcja więc wyraźnie nam się uniwersuje, czemu trudno się dziwić, ponieważ uniwersa wrosły w fantastykę tak mocno, że trudno właściwie sobie ją bez nich wyobrazić. Oczywiście, ma to swoje przyczyny. Część z nich wynika z prawideł rynku: uniwersa i serie (to nie to samo choć serie potrafią przerodzić się w uniwersa) się sprzedają. Czytelnicy (widzowie, gracze) pokochali światy, które już znają i chętnie do nich wracają. Sprzedawcy zacierają ręce, bo marka już raz sprzedana wymaga mniejszych inwestycji niż taka, którą dopiero trzeba wypromować. Autorzy też przeważnie nie narzekają, bo skoro już włożyli sporo pracy w stworzenie jakiegoś świata, to czemu mieliby go porzucać po jednej powieści, czy wręcz opowiadaniu? Sam tego doświadczyłem. Gdy zabrałem się za pisanie opowiadania do antologii polskiego cyberpunka, a następnie do Rubieży Fantazji, uświadomiłem sobie, że mogę skorzystać ze świata z opowiadania Grewolucja, bo posiada on odpowiednie zaplecze do tematyki, którą sobie wybrałem. Ba, gdy zacząłem sobie szkicować powieść z rejonów SF, też świat z Grewolucji mi pasował. W efekcie samo mi się narodziło uniwersum (w tekstach pojawiają się inni bohaterowie, fabuły toczą się w różnych czasach). Jest to kusząca droga i żal z niej nie skorzystać. Choćby dlatego, że w budowanie, bądź poznawanie świata wkładamy wiele wysiłku, czego znów u mnie przykładem jest Familia. Skoro już przeczytałem górę książek o polskim XVIII wieku, to czemu zdobytą wiedzę miałby wykorzystać tylko w jednej powieści? Tym bardziej, że im więcej książek człowiek czyta na jakiś temat, tym więcej nowych pomysłów przychodzi mu do głowy w badanym temacie.
Tak więc zasypywanie rynku kolejnymi uniwersami to proces wręcz naturalny, niemal odruchowy. Niemniej, może wpędzić nas w opały. Jeśli czytaliście Hyperion Simmonsa, wiecie nawet jakie. Nie, nie chodzi mi o to, że kolejne tomy tego cyklu dość często uważane są za mniej dobre od pierwszego lecz o Opowieść Poety, czyli historię twórcy, który marzy o napisaniu czegoś nowego, ale wydawca mu tego zabrania, bo jego opowieść osadzona w już istniejącym świecie wciąż świetnie się sprzedaje. Poeta tworzy więc coraz gorsze tomiszcza, żeby czytelnicy wreszcie przestali je czytać. Nie wiem, czy czegoś podobnego nie doświadczyliśmy w serii o Hannibalu Lecterze. Thomas Harris i bez swojego najsłynniejszego zbrodniarza budował sobie uniwersum – inne jego powieści rozgrywały się w tym samym świecie, nawet Czarna Niedziela, traktująca o walce z terroryzmem. Niemniej fani pokochali Lectera i Harris zamiast pisać różnorodne powieści z tego samego, a może z różnych światów, mozolnie odrabiał literacką pańszczyznę. A to, co wyrabiał z bohaterem, w moim przekonaniu miało prowadzić do tego, żebyśmy wszyscy dali sobie z nim wreszcie spokój.
Na spotkaniach Sekcji Literackiej rozmawiamy o tym jak pisać i jak nie pisać. Być może przykładem „jak nie bawić się uniwersum” są nieszczęsne Gwiezdne Wojny. Jasne, przyniosły miliardy dolarów, ale trudno zaprzeczyć, że znajdują się w kryzysie (choć ciągle zarabiają). Czegokolwiek by nie mówić o talencie scenopisarskim i reżyserskim George’a Lucasa, był to facet z wizją, pragnący przedstawić nam opowieść z Dalekiej Galaktyki. Stworzył świat, ale w tym świecie snuł swoją bajkę. Świat okazał się na tyle nośny, że rozkwitł w uniwersum, nad którym Lucas stopniowo tracił kontrolę, aż w końcu sprzedał to wszystko i mógł nareszcie odpocząć od swojego dzieła. Kłopot w tym, że jego następcy nie traktowali już świata jako narzędzia do snucia opowieści, lecz uczynili uniwersum celem samym w sobie (ok, celem jest zarabianie coraz większych pieniędzy, ale na moment spójrzmy światotwórczo, literacko a nie ekonomicznie). To pułapka, w która wpaść bardzo łatwo. Bo skoro mamy taki fajny świat, to czemu nie potraktować go tak, jak traktujemy wszelkie inne zasoby? W dodatku nadal chcemy być dobrzy – rozwijać wykreowaną wstępnie rzeczywistość, oddawać się orgii kreacji. Dopisywać planety, rasy, systemy magiczne, pradzieje czarodziejów i rycerzy, nowe kontynenty albo wydarzenia na nowych kontynentach. Czy to nie cudowne? Cóż, niekoniecznie. Bo jeśli tak się skupimy na „kreatywnej eksploracji” świata, że zapomnimy po co go stworzyliśmy (do opowieści), to nasze cudowne, wielobarwne uniwersum stanie się puste, a zaludniać będą je cienie bohaterów. Jeśli zaś mamy pecha i odnieśliśmy sukces, to światem zajmie się armia twórców najmowanych przez korporacje. I czasem będziemy mieć wtedy szczęście i powstanie Andor bądź przynajmniej Clone Wars, ale często będziemy mieć pecha i powstaną epizody VII do IX.
Długo wydawało mi się, że są światy, które uwielbiam. Na przykład ten Gwiezdnych Wojen. Albo Tolkiena. Albo Czarnej Kompani, Fallouta. Wyjąwszy Czarną Kompanię, każda z tych rzeczywistości rozkwitła w filmy, seriale, komiksy i gry. Ale tak naprawdę lubiłem dobre opowieści w tych uniwersach. Światy, przez które wędrowali bohaterowie stanowiły część owych opowieści; możliwe, że czasem jedną z najistotniejszych jej części, ale jednak część. Kiedy budowanie uniwersum, a potem traktowanie go jak cennego zasobu, na którym można zbić fortunę, staje się najważniejsze, magia pryska. Dlatego uniwersa są fajne, choć ich tworzenie niesie ryzyka, dla opisania których zabraknie mi tu akapitów (ale może spróbujemy porozmawiać sobie o tym np. na Pyrkonie) ale tylko wtedy gdy stanowią część dobrze skonstruowanego mechanizmu opowieści. Mam nadzieję, że będę o tym pamiętał przy własnym pisaniu.
Ostatnio przeczytałem “Berlin Is Never Berlin” Kloosa (było albo tanie, albo wręcz za darmo) – fajne opowiadanie, a przy okazji dowiedziałem się o uniwersum “Wild Cards” redagowanym przez GRR Martina. Nie miałem pojęcia, że ten człowiek w czymś takim maczał palce. Chyba nie przeczytam, bo książek jest od groma, ale brzmi ciekawie.
@WarNerd_PL
Wild Cards to ciekawy projekt imo przede wszystkim dlatego, że tworzyła go cała armia autorów. Acz przyznam, że przeczytałem tylko pierwszy tom i średnio mnie porwał (podobało mi się głownie opowiadanie Zelaznego). Ale czytałem, że w późniejszych tomach nieźle się to rozwija.
Swoja drogą ciekawie byłoby zagrać w cykl gier, w których pierwszą robi np. Obsidian, drugą CD project, trzecią Naughty Dod… Oczywiście, choćby ze względów finansowych to nie możliwe:)
A mnie generalnie (z małymi wyjątkami) nużą kolejne i kolejne tomy w tym samym uniwersum. Lubię się czymś świeżym potraktować i odkrywać nowy świat niż mielić te same “lokacje”. Mniej tomów daje fajne uczucie niedosytu. Wtedy to we mnie gra i żyje. A tak, to po prostu zadeptuje się te emocje…
A zmieniając temat (nie do końca). Gram teraz w Disco Elysium i dopiero teraz, po 8 godzinach, zaczynam się przyzwyczajać do świata, postaci i mechaniki. Mega świeże
@projan
Rozumiem i szanuję, osobiście uważam jednak, że świat byłby znacząco uboższy, gdyby po Fallout nie powstał Fallout2:)
Na Disco Elysium muszę znaleźć czas. Zacząłem i przerwałem, czując, że to gra, którą trzeba przejść na raz, bez przerywania na miesiąc, bo jedna czy druga praca weszła w paradę.
Z tym uniwersum ‘Czarnej kompanii’ to bym nie przesadzał…
@maladict
Hehe, prawda. To jest MULTIWERSUM!:D
Ale formalnie cykl.