Tytuł miał być inny, ale jeden z założonych pięciu tematów tak mi się rozrósł, że musiałem go zmienić, a wraz z nim początek wstępu. Ale dalszy ciąg, ciężką psychologiczną rozkminę o piątuniach pozostawiam. Możecie ją pominąć i przejść od razu do kosmicznego sedna tekstu. Swoją drogą, czy oczekiwanie na ostatnią minutę w pracy świadczy dobrze o miejscu wykuwania naszej krwawicy? Gdy praca jest fajna, nie liczymy ziarenek piasku przesypujących się w klepsydrze, tylko robimy swoje, a gdy wybija godzina weekendu kiwamy z satysfakcją głowami i tyle. Ale jeśli godziny jakie dzielą nas od piątkowego popołudnia zaczynamy liczyć w niedzielny wieczór… Uuuuu, panie i panowie… Oczywiście ta poważna konstatacja nie dotyczy gikzowiczów. My jesteśmy usprawiedliwieni. Bo to nie jest tak, że nie kochamy pracy, my jedynie chcemy grać jeszcze więcej.