Wtem: Spode łba – Czy można nakręcić dobry serial fantasy?

bosman_plama dnia 28 grudnia, 2021 o 15:03    8 

Oczywiście, że można. Dowodzą tego… Hm. Animacje! Animacje dowodzą tego bezsprzecznie. Ale czy można nakręcić dobry aktorski serial fantasy, tak aby od pierwszego do ostatniego odcinka wywoływał u widzów pozytywne odczucia, a nie irytację?

Odpowiedź powinna być prosta: tak, to oczywiste, że można nakręcić dobry serial fantasy i mamy na to niezliczone dowody. I tu zacząć wyliczankę. Ktoś zacznie? Ja, obawiam się, miałbym kłopot. Tzn. nie miałbym, gdybym miał sięgnąć po animacje. Wtedy pewnie sam Netflix wystarczy. Ale seriale aktorskie?

W literaturze fantastycznej, a chyba także i grach, fantasy zdaje się królować, tak pod względem ilości wydawanych tytułów, jak ich jakości i powodzenia. Jeśli wejdziecie do księgarni (metaforycznie będzie wam łatwiej, bo wiele tych księgarni nie pozostało), to zobaczycie, że półki w dziale „fantastyka” uginaną się pod ciężarem fantasy, a wśród nich możecie znaleźć sporo interesujących pozycji (oczywiście Cook, Tolkien, LeGuin, Martin, Abbercrobie, ale także Mieville, Susanna Clarke, Wegner, Górski, Kres) otoczonych przez tony powieści mniej porywających (mnie). Jeśli chodzi o gry, sami zanurkujcie w swoje wspomnienia i przekonajcie się ile tam znajdziecie fantasy. Heroes? Baldur’s Gate? Morrowind? A to tylko największe legendy naszego światka.

Z filmami i serialami jest ciut inaczej. Oczywiście, jeśli przejrzycie historię SyFy Channel, znajdziecie sporo tytułów. Jeśli zaś chodzi o filmy, z łatwością wymienicie np. Willow, Legendę, Excalibur, Władcę Pierścieni, Narnię, Hobbita i… Hm? Pewnie jeszcze coś by się znalazło, ale czy wiele? Kino to zresztą, w moim przekonaniu, trochę inna opowieść. Z dwóch powodów – ambitne i oryginalne produkcje przeniosły się zeń kilka lat temu do telewizji jako seriale. W dodatku duże produkcje kinowe dostają gigantyczne budżety. Co czasem niekoniecznie pomaga. No i film ma mniej czasu na opowiedzenie historii, co oznacza też, że ma mniej czasu tak,  by nas zachwycić, ale i by nam podpaść.

Oczywiście nie nadwyrężałbym waszej cierpliwości tymi rozkminami, gdy nie przypadki dwóch seriali wrzuconych w ostatnim czasie na Netflix i Amazon. Obie serie wywołały kontrowersje, a u mnie ból zębów. Pierwsza to nieszczęsny Wiedźmin a druga to nieszczęsne Koło Czasu. Obie gnębią, być może, te same problemy.

Tak po pierwsze, należą do tego rodzaju adaptacji, które dają pierwszeństwo własnym rozwiązaniom przed rozwiązaniami oryginałów. Koło Czasu trochę mniej, Wiedźmin bardzo. Ale to tylko część kłopotu. Drugim jest kasa.

Widzicie, SF możecie od biedy nakręcić w hangarze udającym statek kosmiczny. Nakręcenie w podobny sposób fantasy może okazać się trudniejsze. Fantasy prawie zawsze wymaga szerokich planów, dalekich, zróżnicowanych krajobrazów, urozmaiconych egzotycznych strojów, których nie zastąpi pięć, czy sześć identycznych kombinezonów kosmicznych. Jasne, to wszystko da się obejść, jednak będzie to pewnie skutkować zgrzytaniem zębami odbiorców. To oznacza, że w fantasy, jeśli chcemy, że widzowie mówili: ŁOOOOŁ, trzeba na starcie wyłożyć sporo kasy. Można też od razu postawić na campwość, jak twórcy niezapomnianego Herkulesa, a zwłaszcza Xeny (Herkules miał chyba wyjściowo ciut większe ambicje, będąca jego spin offem Xena od początku pomyślana była jako serial znacznie bardziej szalony i campowy) oraz ich niezliczonych klonów i bawić się nieźle. Tam kupujemy wciąż te same kostiumy, ruiny i nieprzebyte lasy składające się z pięciu papierowych drzewek wetkniętych w podłogę w studiu, jako element zabawy, efekt umowy producentów z widzem. SyFy Channel nadal zmierza tym tropem, choć czasem się stara, czego efektem jest nie taki znów najgorszy serial The Outpost, kręcony m.in. w Serbii (bo tanio i Serbia uchwaliła przepisy pomagające w kręceniu w niej filmów), dzięki czemu bywa w tym serialu ciut egzotyczniej (np. pojawia się mroczna husaria). Jeśli jednak nasze ambicje sięgają wyżej, zaczyna się kłopot.

Jasne, Gra o Tron poradziła sobie nieźle. Może dlatego, że była trochę anty-fantasy, do czego wrócę za chwilę. Trafiła do telewizji gotowej wysupłać spory grosz, dzięki czemu ekipa wędrowała po całej niemal Europie w poszukiwaniu plenerów. Co więcej, twórcy tego serialu nie tylko dysponowali doskonałym materiałem wyjściowym, ale też rozumieli słowo „adaptacja” nie jako: „zrobimy wszystko po swojemu, olewając oryginał”. Może korzystali z lepszych słowników? Musieli mieć też jakieś doświadczenie, albo zatrudnili nienajgorszych speców od średniowiecza, dzięki czemu świat nie był w GoT bajecznie kolorowy i ultraczysty oraz podporządkowany wyobrażeniom przeciętnego nowojorczyka. Jednak nawet GoT przepadła, gdy materiał wyjściowy się wyczerpał i serialowi twórcy musieli zdać się na własną inwencję (z grubsza). Coś zaczęło się wtedy psuć, choć budżet rósł z sezonu na sezon.

Warto tu wspomnieć, że producenci poradzili sobie nieźle z ograniczonym (w porównaniu do następnych) budżetem pierwszego sezonu. Posiedli bowiem rzadką umiejętność zdawania sobie sprawy na co ich nie stać. Dlatego na początku niespecjalnie widzimy w serialu bitwy, choć w powieści już się jakieś odbywały. Pokazywane starcia albo były raczej potyczkami, albo np. zwycięski władca przybywa na pole bitwy już po wszystkim. Fani zżymali się na takie rozwiązania, bo spragnieni byli wielkiej (a przynajmniej większej) batalistyki. Jednak decyzje ograniczonych budżetem twórców okazały się słuszne, czego dowiodły pierwsze sezony Wiedźmina i Koła Czasu. Te w których wielkie, znaczące bitwy, mimo ograniczeń budżetowych, zdecydowano się jednak pokazać.

Czy fani byli zadowoleni? Nie bardzo. Producenci obu seriali pokazali bowiem coś, na co ewidentnie niespecjalnie mieli kasę. W efekcie „wielkie bitwy” to garstka bohaterskich obrońców, którzy w Wiedźminie trochę plączą się po planie, a w Kole Czasu stoją w ciasnych pomieszczeniach grzejąc z kusz przez ciasne otwory strzelnicze, przez które widać głównie szarość udającą niebo. Przy czym tu naprawdę jest ich garstka, bo coś ze czterech. Wiedźmin pokazał nam przynajmniej maszerującą armię Nilfgardu. Koła Czasu nie było już na coś takiego stać, więc dostajemy ujęcie od góry (z bardzo wysoka) tłumu kłębiącego się w kanionie. Poziom graficzny tego ujęcia leży gdzieś w okolicach pierwszego Medievala, bo już drugi miał lepsze ujęcia bitewne. Obie bitwy zostają zresztą rozstrzygnięte w ten sam sposób: robiąc bolesne miny czarodziejki rzucają czary. I tu wydaje mi się, że Amazon poświęcił na efekty czarów trochę więcej kasy niż Netflix. W obu przypadkach jednak efekt był ten sam – wielka, przełomowa bitwa została ukazana dość żałośnie, skali wydarzenia nijak nie dało się poczuć. Tak więc, jeśli chcecie nakręcić porządny serial fantasy, weźcie pod uwagę, że musicie wyłożyć naprawdę dużo kasy, bo inaczej stroje, scenografia, charakteryzacja, efekty specjalne i na koniec niezbędne zwykle sceny batalistyczne zabiją cały wasz wysiłek. A zważcie, że nie zająknąłem się prawie o scenariuszu.

Czy da się mimo to nakręcić niezłe fantasy za mniejsze pieniądze? Da się, czego dowodzą Carnival Row od Amazonu i Cień i Kość od Netflixa. Znów nie będę się odnosił do fabuły. Przy czym w nich też widać włożoną kasę. Ale oba te seriale zostały umieszczone w innych czasach niż quasi średniowiecze i to zaprocentowało. Carnival Row toczy się w quasi XIX wieku, dzięki czemu Amazon mógł wyciągnąć z magazynów kostiumy, jakie zostały mu po kręceniu Ripper Street, albo po prostu je wypożyczyć – seriali kręconych w takich dekoracjach jest sporo, nikt się nie zorientuje, że palto, które nosi Orlando Bloom w CR pochodzi np. z Tabu. Co więcej, zamiast wznosić wypasione niby średniowieczne dekoracje jedziecie w takim przypadku z ekipą do Pragi albo Budapesztu i już jest dobrze. Nawet sceny walk w tym serialu nakręcono dość kameralnie. Takie podejście jest możliwe, gdy sceny opowiadają o grupie żołnierzy nawalających z karabinów do wróżek podczas tajnej misji albo o obronie placówki na odcinku frontu, zamiast o szarży kawaleryjskiej w bitwie o wszystko.

Z kolei twórcy Cień i Kość akcję też umieścili w okolicach quasi XIX wieku. Kostiumów z tego okresu wala się po magazynach sporo, ale jednak twórcy musieli tu wywalić trochę kasy, bo zdecydowali się na stylizację na Rosję carską (acz tylko częściowo, część awanturnicza mogła przejąć kostiumy z dowolnej ekranizacji Dickensa). Do bitew podeszli jak twórcy GoT, czyli ich nie pokazywali – wszelkie walki odbywały się albo w kameralnych okolicznościach, albo w wielkiej mgle (umotywowanej tak fabularnie, jak i światotwórczo, wiec ok). Ponieważ scenograficznie zagrali do tego oryginalnie (carska Rosja), zapunktowali u widzów. Można więc nakręcić w miarę udany serial fantasy, jeśli zdaje się sobie sprawę ze swoich ograniczeń i nie próbuje grać ponad stawkę. Kino bywa jak poker i blef może w nim wyjść. Ale trzeba umieć blefować i mieć w swoim arsenale coś, poza blefami.

Inny problem to ten, że fantasy opiera się na łamaniu znanej nam z życia fizyki. Tylko pozornie chodzi tu o tę samą barierę – finanse, jakie należy wyłożyć na efekty specjalne. Kłopot jest głębszy – jeśli piszesz powieść fantasy, a zatem z definicji wpisujesz w nią własne zasady fantasy, musisz to sobie porządnie przegłówkować, żeby się nie skompromitować niekonsekwencją. Ale przede wszystkim musisz otworzyć swoją głowę na to, że to jest trochę inny świat. To jest ten problem, który w mniejszym stopniu dotyczył producentów Gry o Tron. Oni bazowali na powieści, której głównym założeniem było napisanie fantasy tak, jak nie pisano fantasy, lecz realistyczną powieść historyczną. Tylko ze smokami i stworami z lodu. To był ten przełom Martina. Nie trzeba było więc robić sobie rewolucji w głowie. Postaci w tym serialu (i powieści) prawie nie wierzą w magię, umiarkowanie przejmują się religią. Są więc jakby naszymi współczesnymi.

W większości innych światów fantasy już tak łatwo nie ma, bo zdarza się w nich w nich, że bogowie fatygują się między śmiertelników, a magia to coś, z czym każdy może prawie zetknąć się na co dzień. To zmienia postrzeganie świata. I zmienia możliwości jego mieszkańców. Żeby ukazać konsekwencje takich zmian w serialu (filmie też) trzeba nie tylko wyłożyć kasę, ale też nieźle pokombinować jak to zrobić. W animacjach bywa to łatwiejsze. Bodaj w drugim sezonie Castlevanii jest wspaniała scena, w której dwóch magów, wywodzących się z zupełnie innych szkół magii (ale nie chodzi o jakieś Gryffindory, tylko o samo podejście do magii i metody jej wykorzystywania), toczy pojedynek posługując się mieszkańcami pewnego miasta. Wygląda to niesamowicie, nieco surrealistycznie, szalenie. W aktorskim serialu kosztowałoby takie rozwiązanie gigantyczne pieniądze. I nie wiadomo, czy wyszłoby równie dobrze, bo nawet przy najlepszych efektach specjalnych istnieją ograniczenia. A jeszcze reżyser i jego załoga muszą wykazać się pewną wyobraźnią plastyczną. Rysownicy zwykle ją mają, inaczej nie byliby rysownikami. Reżyserzy pewnie też mają, ale wynikającą z innych przyzwyczajeń.

A i to nie koniec kłopotów. Oto pojawia się zarzut, który ostatnio powraca, zwłaszcza w rozmowach o „Wiedźminie” – że twórcy tych seriali nie rozumieją fantasy.

Czy taki zarzut ma sens? Czy naprawdę trzeba „rozumieć” fantasy, żeby je zrobić dobrze? Czy nie wystarczy być utalentowanym scenarzystą, wyśmienitym reżyserem?

Niestety, nie wystarczy.

Widzicie, fantasy dość powszechnie jest uważana za tę „gorszą” fantastykę. SF przynajmniej jakoś flirtuje z nauką, częściej – w potocznym przekonaniu – bierze się za bary z poważnymi tematami. Fantasy postrzegana jest jako korzystająca z bajek oraz z tej nieszczęsnej magii. A jeśli ktoś nie zna się na fantasy, przyjmuje bardzo często założenie: „skoro magia łamie prawa fizyki, to wolno mi wszystko, bo ona jest ostatecznym wytłumaczeniem każdego przyjętego przeze mnie rozwiązania”.

Tyle, że nie. Twórcom fantasy nie wolno wszystkiego. Ba, są oni wręcz zmuszeni do zachowywania większej dyscypliny niż twórcy innych konwencji. Dlaczego? Ponieważ jeśli bym napisał romans, to zasady świata, w jakim żyją jego bohaterowie są z grubsza znane odbiorcy. Grawitacja działa tak, jak w jego świecie (nie licząc, może, biustów), nie trzeba nikomu tłumaczyć jak działają samochody i samoloty, ani co to jest: „prezydent” i jakie są jego możliwości. Jeśli jednak sam sobie swój świat wymyślam, a do tego dodaję w nim choćby jeden zupełnie inny niż znany nam element fizyki, będę musiał się trochę bardziej napracować, by odbiorca uwierzył, że ten świat działa. A co więcej, jeśli podejdę do sprawy zbyt lekko, cała ta praca może przepaść, bo odbiorca zawoła: “AHA! Tak by się stać nie mogło! Bez sensu!” Dlatego fani GoT tak się zżymali na „teleporty” w serialu, choć gdyby był to np. Seks w wielkim mieście, podobne podróże przyjęliby jako coś naturalnego – po pierwsze wiedzieliby, że istnieją samoloty, po drugie widzowie Emily w Paryżu czy Seksu w Wielkim Mieście nie przejmują się tak światotwórstwem, bo nie muszą. Podobnie jest z widzami kryminałów, obyczajów, thrillerów itd. itp. Nawet seriale historyczne mają łatwiej niż fantasy i SF. Ale SF też ma łatwiej niż fantasy, bo wystarczy, że twórcy SF powiedzą: „nauka” i już część nas pokiwa głowami.

A przecież to nie wszystko. Bo wspomniana wcześniej dyscyplina oznacza, że musisz pamiętać zasady świata, jakie sobie wymyśliłeś i nie łamać ich ani nie przekraczać, jeśli wpadłeś na nowy, ekscytujący pomysł. Na prostym przykładzie wygląda to tak: jeśli wymyśliłeś, że wiedźmini mieszkają zimą w twierdzy na kompletnym odludziu i nie potrafią sami otwierać portali magicznych, to nie sprowadzasz do nich drużyny kurtyzan, bo nie miałyby skąd się tam wziąć. Chyba, że przywieźli je sobie z daleka na całą zimę. Inaczej rzeczywistość ci trzeszczy. A rzeczywistość przedstawiona w fantasy to cholernie istotny element.

Fajnie też byłoby pamiętać, że świat przedstawiony jest inny niż nasz. Bo „fantasy” nie oznacza, że możesz wszystko, na co przyjdzie ochota. A to oznacza, że mieszkańcy wymyślonego przez ciebie świata będą postrzegać rzeczywistość trochę inaczej niż ty. Dlatego w Carnival Row większość obywateli przedstawionego świata nie rozumie o co chodzi z tym całym zniesieniem niewolnictwa i traktowaniem wróżek jak ludzi. A w Grze o Tron wszyscy nie chodzą czyściutcy, jakby brali prysznic dwa razy dziennie, zwłaszcza w podróży. Co więcej, role społeczne kobiet i mężczyzn różnią się. To konsekwencja zrozumienia, że ludzie w różnych czasach myśleli różnie. A jeśli do tego jeszcze dochodzi magia… Ach, dodajmy też, że w quasi średniowiecznych realiach nie było samolotów, a żegluga morska wymagała poświęcenia czasu na podróże i była niebezpieczniejsza niż dziś. Natomiast, jeśli nie zaznaczyłeś, że z jakiegoś powodu jest inaczej, konsekwencje geograficzne powinny mieć sens. Dlatego Gra o Tron zachowuje zróżnicowanie rasowe ze względu na położenie geograficzne. A na przykład Wiedźmin nie. Ale Wiedźminowi wolno, bo ludzie ewakuowali się do tego świata z jakiegoś równoległego, możliwe nawet, że z naszego (używają na przykład łaciny), możliwe więc, że do świata magii uciekli właśnie nowojorczycy z XXI wieku. Niestety, Koło Czasu zasuwa drogą Wiedźmina, choć tam żadnej koniunkcji sfer nie było, ludzie to tubylcy, nie ma nawet magicznych portali dla wybrańców (ok, z czasem się pojawią), zaś żegluga jest jeszcze bardziej utrudniona. Taka zabawa w magiczny Nowy Jork nie gra i demoluje sens świata, niezależnie od tego, czy jest zgodna z powieściami, czy nie (nie jest). Oznacza to także, że jeśli chcesz pokazać świat, w którym kobiety społecznie niczym nie różniły się od mężczyzn, to możesz, oczywiście, ale spróbuj pomyśleć o konsekwencjach. Np. czy w takim świecie zasuwałyby w sukienkach? Czy machałyby mieczami dwuręcznymi pozostając równocześnie wiotkimi jak trzcina? Kto wychowywałby dzieci jeśli mamusie zasuwają w wyprawach wojennych? Średniowieczne przedszkola, wspólnoty plemienne? Istniały podobne rozwiązania (albo propozycje rozwiązań) w historii świata, można spróbować z nich skorzystać. Tylko trzeba o nich pamiętać. Ale jeśli ważąca 50 kilo wojowniczka przyjmuje na miecz uderzenie ważącego 100 kilo wojownika i jeszcze go odrzuca, to znaczy, że magia weszła komuś za bardzo. A to dopiero początek zabawy. I jasne, istnieje umowność, ale nawet ona ma swoje ograniczenia. Przy czym rozumiem przyzwyczajenia widzów i twórców. Kiedy w serialu o świecie He-Mana pojawiła się wojowniczka o rozbudowanej muskulaturze, spora część widzów narzekała, że nie ma ochoty oglądać babochłopa. To kolejna trudność z fantasy – moda na wyłącznie silne kobiety sprawia, że twórcy chcieliby aby zdolne były one do czynów Conana Barbarzyńcy przy równoczesnym zachowaniu wyglądu Audrey Hepburn. Tylko Audrey z gigantyczniejszym biustem.

I tak to wygląda z nieszczęsnym fantasy. Nie dość, że aby je dobrze nakręcić, musisz mieć górę gotówki, to jeszcze przydałoby ci się zrozumienie o co w fantasy chodzi i nie tylko, że nie wolno ci więcej, ale wręcz wolno ci znacznie mniej. A do tego fajnie byłoby, gdybyś potrafił na zawołanie zmienić swoje postrzeganie świata i miał elastyczną wyobraźnię. A na koniec musisz zachować żelazną dyscyplinę. To, jak pokazują przykłady, wcale nie jest proste.

Naprawdę łatwiej nakręcić jakiś romans albo kryminał, albo obyczaj o lekarzach.

Dodaj komentarz



8 myśli nt. „Wtem: Spode łba – Czy można nakręcić dobry serial fantasy?

  1. Revant

    Czytam, czytam i nie wiem na co się bosmanie nastawiać – że robią super fajny i przemyślany serial na podstawie Pokoju Światów, czy tłumaczysz jego brak ;P tak czy inaczej, problem z fantasy jest dla mnie zwłaszcza taki, że magia magią, ale wielu rzeczy nie wytłumaczysz widzowi. To co w książkach jest przedstawione przez narratora często nie odnajdzie się na ekranie. Sam mam wielką nadzieję, że nigdy nie wezmą np. Sandersona i jego cyklu z Mgły Zrodzony, bo jak wytłumaczyć widzom przyciąganie i odpychanie metali? Toż to będą Jedi, a nie Alomanci. W przypadku SF to już można lecieć wyjaśnieniami – teoriami itd. Zdecydowanie więc powinno się po prostu skupiać na tym co najważniejsze – scenariuszu. W GoT się udało, zaś Wiedźmin w tym wypadku leży. Do dzisiaj wzdrygam się na idiotyczny pomysł pocięcia historii i pomieszania puzzli. Zamiast skupiać uwagę na dialogach i postaciach, to siedziałem i główkowałem – kiedy to do cholery się wydarzyło.

    1. bosman_plama Autor tekstu

      @Revant

      Oglądając drugi sezon Wiedźmina (ale i pierwszy Koła Czasu) doszedłem do wniosku, że gdyby zgłosił się do mnie ktoś z milonami za ekranizację, to bym podziękował (znaczy, nie wziłąbym). Bo pewnie dostałbym wylewu oglądając adaptację, a z tego, co widzę szkoła: “mamy prawa, to przerabiajmy jak chcemy” trzyma się mocno.
      Oczywiście 1. – łatwo mi to mówić, bo nikt się do mnie z milionami nie zgłasza. Ale mój szacun do Dmitrija Głuchowskiego wzrósł, gdy przeczytałem, że Usańcy byli na kupnie praw do “Metra” i Dmitrij też był na tak, póki nie przeczytał założeń scenariusza. Wtedy podziękował.
      Oczywiście 2 – to nie jest nic nowego. Pamiętacie serial Californication? Toż jego bohater jest bogaty, dzięki temu, że Hollywood zekranizowało jego powieść. Powieść nosiła tytuł: “Bóg nienawidzi nas wszystkich”, a ekranizacja: “Ta mała rzecz zwana miłością”.

      Przy czym naprawdę rozkminiałem skąd problemy Wiedźmina i Koła Czasu i też naprawdę sądzę, że fantasy jest trudne do ekranizacji. Serializacja Shannary do dziś jest podawana jao przykład nieudanej produkcji. Ekranizacja “Miecza prawdy” radziła sobie raczej w kategorii: “Herkules roku”;).

  2. aryman

    Słuszne uwagi bosmanie – nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, ale faktycznie skromna ilość dobrych serial fantasy sugeruje, że musi być strasznie trudno (i drogo) je zrobić. A takich scifi to niemal na pęczki i to nawet z minimalnym budżetem (np. Don’t look Deeper – cały sezon prawd. nakręcony w ramach budżetu 1 odcinka Wiedźmina). Sam fakt, że po sukcesie GoT nie zobaczyliśmy kolejnych 10 seriali ze smokami o czymś mówi.
    PS. jako nastolatek Xenę uwielbiałem i nawet przez myśl mi nie przeszło, że to budżetowe fantasy. Ciekawe jak teraz wyglądałoby oglądanie tego serialu… Może jednak lepiej nie psuć sobie wspomnień.

    1. bosman_plama Autor tekstu

      @aryman

      Nie pamiętam w tej chwili na którym kanale telewizyjnym Xena i Herkules lecą niemal w kółko. Universal Channel albo Paramount – coś w tym stylu. Od paru lat jeśli ten kanał odpalę w okolicach przedpołudniowych (czyli niezbyt często, praca), leci Herkules albo Xena. To może być kwestia nostalgii (albo tego, że w przypadku Herkulesa często wpadam na odcinki z Claudią Black), ale zwykle bawię się przednio. Przy czym przy Herkulesie ciut lepiej, bo w Xenie jakoś trafiałem na późne sezony, kiedy zostawała matką mesjasza mającego zabić bogów. Dawno temu doceniałem takie zabiegi i tę dziwą, szaloną powagę, w którą zawędrowała Xena, ale teraz wolę te odcinki, które są te szalone, ale jednak niepoważne.

      1. aryman

        @bosman_plama

        W Herculesa jakoś nie mogłem się wciągnąć – zbyt świętoszkowaty był główny bohater. Za to Xena – miks dobra (90%) i zła (10%), to był strzał w dziesiątkę. Te “mesjańskie odcinki” już podczas pierwszego oglądania wydawały mi się jakieś takie niepasujące do serialu. Pamiętam, że najlepsza zabawa była wtedy kiedy do akcji wkraczał Autolycus (genialny Bruce Campbell). I jeszcze te momenty kiedy coś z podtekstami się działo między Xeną a Gabrielą…

        1. bosman_plama Autor tekstu

          @aryman

          Życiem seksualnym Xeny i Gabrieli żyło pół świata:). Tak, odcinki z Campbellem też były fajne. Herkules istotnie był chodzącą świętością, ale mimo to lubiłem go. Zwłaszcza, że potem też zaczęli szaleć – Herkules podczas Rewolucji Francuskiej, Herkules w odcinku a’la Obcy (tylko z jaskinią zamiast statku kosmicznego). No i jemu zwykle towarzyszyły fajne dziewczęta:).

  3. maladict

    Przyznam się zacofanie i zgoła prawacko, że o ile POC w serialowym Wiedźminie byli dla mnie jeszcze do przyjęcia, to na wprowadzenie tego samego wśród elfów i krasnoludów zżymam się do tej pory. Oczywiście obrońcy społecznej sprawiedliwości argumentują ‘to nieprawdziwy świat, wymyślony i elfy mogą być białe, czarne, a nawet fioletowe’ i weź tu takiemu tłumacz że jednak nie do końca…
    Co do filmowego fantasy to jest trochę jak z książkami. ‘Conan’ i ‘Władca Pierścieni’ wyznaczają kanon, a reszta próbuje dorównać.
    A jeżeli chodzi o scenografie ‘Herculesa/Xeny’ to się nie do końca zgodzę. FX-y owszem nieco ssały, ale za to widoczki mieli przednie, wszak to oni pierwsi odkryli dla kinematografii Nową Zelandię. No i Hercules nie był do końca ‘camp’ tylko zwykłe ‘tongue in the cheek’, choć nie zamierzam się spierać o dokładne definicje.
    “Gra o Tron’ zaś to fascynujący przypadek jak urwać kurze złote jaja i jak z rzeczy, którą żył cały świat i która przyciągnęła do fantastyki tyleż samo ludzi co “Harry Potter’ został tylko Bronn ‘I’d fuck her’ i nieszczęsne dziewczynki które rodzice w połowie serialu ponazywali Khalessi lub Daenerys.

  4. lemon

    Wpadłem tylko napisać, że obejrzałem ten Amazonowy “The Wheel of Time”, nie znając książki, i dałbym mu w porywach 6/10. Przymknąwszy oko na budżetowość i nie rozkminiawszy za bardzo fabuły, można mieć umiarkowaną frajdę. Nabrałem nawet ochoty na przeczytanie “Oka Świata”. 🙂

Powrót do artykułu