Zbierałem się do tego wpisu już od jakiegoś czasu. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Dziś w końcu urósł we mnie na tyle, że napisał się sam. I jak to w takich przypadkach bywa, napisał się trochę inaczej, niż myślałem.
Powinni być dziś niemodni, zdaniem wielu reprezentują wszak „toksyczną męskość”. A jednak, w czasach ofensywnych ekranowych triumfów „silnych kobiet”, wciąż powracają. Ostatnio w serialu Reacher będącym drugą próbą adaptacji cyklu powieści Lee Childa oraz w Batmanie. Być może także w ekranizacji Uncharted, ale tu się nie powymądrzam, bo nie oglądałem.
O tym, że żyjemy w czasach zmian i przewartościowań nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Historia nie dobiegła końca, jedne imperia właśnie dobiegają kresu, inne walczą a jeszcze inne dopiero wzrastają a może i się rodzą. Zmienia się klimat planety a technologia być może tak zgrywa się z przemianami społecznymi, że za chwilę wszyscy możemy żyć w rewolucyjnym cyberpunku. „Rewolucyjnym” nie tyle technologicznie, co właśnie społecznie, bo technologie i algorytmy mediów społecznościowych skonstruowano tak, by nas rozgrzewały, co w konsekwencji oznacza zwykle wprawianie nas w krótkie efektowne stany ekscytacji. Staliśmy się ćpunami takich emocji, a gdy nam ich brakuje, wpadamy, jak wszyscy ćpuni pozbawieni narkotyku, w gniew. W dodatku ów gniew to jedna z najprościej budowanych przez algorytmy emocji, więc nic dziwnego, że wszyscy chodzimy wkurzeni. Zbliża się rewolucja. A może nawet już trwa? Na pewno dotyka ona podziałów ról społecznych zależnych od płci, o tym wiedzą wszyscy w zamożnych społeczeństwach. Znajduje to odzwierciedlenie w popkulturze, która nie tylko stara się nadążać za zmianami, ale wręcz je wyprzedzać i kreować. W efekcie w ostatnich latach starzy twardziele zostali odsunięci na bok, często dosłownie, bo np. Mad Max stał się tłem dla nowej bohaterki bezdroży, w serialu Netflixa Przeklęta Artur i Merlin to tło dla Nimue, a Johna Connora w Terminatorze już w dwóch filmach zastąpiła kobieca bohaterka. John Wick jeszcze walczy, ale widać po nim zmęczenie, podczas gdy bohaterka Atomic Blonde to triumfująca wschodząca gwiazda. Nawet serialowy Wiedźmin zepchnął Geralta do jednej linii z dwiema paniami, które zresztą w drugim sezonie miały więcej do zagrania, tak jako aktorki, jak i fabularnie. Ostatecznie tezy nowego twardzielstwa przybił na drzwiach katedry w Hollywood Kevin Smith, który w nowym serialu o Władcach Wszechświata He-Mana po prostu zabił i zastąpił wojowniczką. Sam He-Man, w świecie zmarłych bohaterów, dopełnił dzieła tłumacząc, że jest już zmęczony i fajnie mu być w zaświatach trochę mniej ciapowatym księciem zamiast herosem.
Jasne, pojawiają się głosy, że gros „silnych kobiet” to po prostu faceci z biustem, bo zachowania heroin niczym nie różnią się od zachowań herosów i panie te nijak nie reprezentują „kobiecości” tak, jak chciałyby tego te feministki, które twierdzą, że kobiety są co do zasady lepsze i etyczniejsze a ich wartości uczyniłyby świat pacyfistycznym rajem. Filmowe (i growe itd.) twardzielki rozwiązują problemy na stary, dobry patriarchalny sposób – lejąc wrogów po gębach bądź strzelając do nich. Harley Queen to po prostu Joker, tylko wyglądający jak spełnienie nastoletnich snów o najseksowniejszej kobiecie. Być może więc cała ta zamiana to tylko zamiana miejsc na stołkach, bo już nie faktycznych zmian w teatrze życia. Role otrzymują aktorki zamiast aktorów, ale to wciąż te same role. Być może twardzielskie kino kobiece musi dopiero poczekać na swoich zmęczonych Loganów.
W tej zawierusze znajduje się jednak nieco miejsca dla twardzieli ze starych czasów. I chyba jednak są potrzebni, zważywszy, że Batman znowu powraca, a Reacher przybywa ze swojego „znikąd” by odegrać rolę, jakiej serialowy wiedźmin Geralt coś wypełnić na razie nie potrafi.
Pewnie wszyscy kojarzycie Reachera, bo powieści o nim osiągają rekordowe nakłady a w Polsce sprzedawano je nawet w specjalnej serii po taniości w kioskach; grał go w dodatku Tom Cruise, który stał się jednym z twardzieli naszych czasów. Tu warto wspomnieć, że kiedy napisałem wcześniej, że „starzy twardziele” nie dają rady, pisałem też dosłownie. Sylwester Stallone, Arnold Schwarzenegger, Mel Gibson, Bruce Willis i cała masa naszych starych dobrych twardzieli to dziś zbieranina emerytów. Jedni potrafią na tym grać (Stallone), inni nie (Willis). Tom Cruise wyróżnia się na ich tle tym, że jest wampirem więc się nie starzeje. Albo poważniej – wciąż jest przed sześćdziesiątką. Niemniej jest starszy od Daniela Craiga, który właśnie niedawno zginął na ekranach jako Bond, dokładając własnego kopniaka do obalania murów twierdzy patriarchalnego świata.
A jednak archetypy nie poddają się tak łatwo. Jakkolwiek w kinowych Gwiezdnych Wojnach kobiety niemal całkiem zastąpiły mężczyzn w najważniejszych rolach (zresztą tam było to działanie programowe, bo „Moc jest kobietą”, jak rzuciła pani Kennedy), to w serialowych wrócił jeden z jeźdźców znikąd, czyli Mando. Jasne, niezbywalną częścią tej postaci jest odkrywanie ojcostwa, co czyni go trochę innym herosem, mniej ze świata kamiennych patriarchów niezdolnych do okazywania uczuć. W przypadku Mando to nawet interesujące, bo on ukrywa twarz pod hełmem, jest niemal symbolicznym reprezentantem mrukliwego twardziela, który nigdy nie płacze. Ale obserwujemy jego przemianę (można mnożyć ciekawostki z tego świata – strażniczką świętego ognia u Mandalorian jest kobieta i to ona nakłada na Mando karę za to, że się na moment odsłonił, czy zatem to kobieta-kapłanka pilnuje toksycznej męskości?). Niemniej to przykład klasycznego, archetypicznego wręcz twardziela. Jeźdźcy znikąd istnieli w naszej kulturze na długo przed tym, gdy pojawił się w niej Shane (Jeździec znikąd to polski tytuł wydanej oryginalnie w 1949 roku w Stanach powieści pt. Shane), którego potem mogliśmy oglądać w niekończących się wariacjach, czy byli to kolejni bohaterowie Eastwooda, czy Wiedźmin, czy Mando czy Reacher. Zawsze wyglądały tak samo – przybywał jeździec, naznaczony nieznaną przeszłością, niekoniecznie chętny walce, ale w końcu stający przeciw łotrom w obronie społeczności, choć gdyby mu się przyjrzeć, okazałoby się, że bliżej mu do łotrów niż do ludzi, których broni. Gdy wykonywał pracę odjeżdżał, z tego właśnie powodu – nie nadawał się do życia w normalnym świecie. Mad Max, który wie, że jego życiem jest walka i droga. Taki właśnie jest Mando, taki jest i powieściowy, i filmowy, i serialowy Reacher. Ten serialowy bardziej przypomina powieściowego, bo jest wielkim mrukiem budzącym respekt samym wyglądem. Twórcy serialu zaskoczyli mnie wiernością oryginałowi. Nie, że nie ma w nim zmian. Ale wszystkie one rzeczywiście są podyktowane potrzebą dostosowania języka powieści do języka serialu, a nie ochotą, by pozmieniać oryginał wedle widzimisię filmowców. To dziś szalenie rzadkie podejście, wystarczy przypomnieć co powyrabiano z Wiedźminem, Kołem czasu czy porównywanym gdzieniegdzie do Reachera serialem Jack Ryan (o bogowie, to przykład serialu zrobionego przez ludzi, którzy każdą komórką swojego ciała muszą nienawidzić oryginał). A skoro zadbano o tę wierność, to w konsekwencji bohater jest w serialu postacią jakby z innej epoki. Okazało się, że da opowiedzieć taką historię nie wyrzekając się przy tym ważnych dziś elementów. Mamy więc w Reacherze istotnego czarnoskórego detektywa, który jest do końca traktowany przez twórców poważnie, mamy silną kobietę, a pomiędzy nimi faceta, który równie dobrze mógłby wyłonić z wiru czasowego, z lat 40. Uczciwy, solidny, lojalny. Mrukliwy, rozwiązujący wiele problemów za pomocą pięści i ani trochę nie sprawiający wrażenia faceta pogrążonego w tożsamościowym kryzysie płci. Nie licząc oczywiście faktu, że to outsider bez domu, jeździec znikąd. Nawet nie Odyseusz, bo ten nie tylko miał, dokąd wracać, ale cała opowieść o Odysie to historia gościa powracającego do domu. Powracającego być może niechętnie, jakby zdającego sobie sprawę, że gdy wreszcie powróci, zniknie z historii i mitu, jego młodzieńcze (metaforycznie, bo to gość w sile wieku) życie się skończy, właściwie umrze. Chandler napisał kiedyś, że aby zakończyć historię detektywa trzeba go zabić albo ożenić. Odyseusz wraca w końcu do domu, dokonuje w nim ostatniego, może ostatecznego mordu, a potem znika. Reacher pozostaje w wiecznej podróży. W podobnie wiecznej podróży znajduje się kapitan (teraz już admirał) Jean-Luc Picard i choć trudno mi wyrokować po obejrzeniu zaledwie pierwszego odcinka z drugiego sezonu Star Trek: Picard, to chyba właśnie o dylematach Odyseusza może być ten serial. Nie darmo wszyscy pytają w nim Picarda, czemu wciąż jest w rejsie. I nawet on sam siebie o to pyta.
Gdy tak na to spojrzeć, nowemu Batmanowi bliżej jest do Odysa. Za sprawą Franka Millera, a potem Zacka Snydera poznaliśmy już starych Batmanów. Przy czym o ile Batman Millera jest wiecznym buntownikiem nie potrafiącym złożyć broni, wychodzący od niego Batman Snydera jest autentycznie znużony i dopiero musi się na powrót przebudzić. Nasz najnowszy Batman to młodzieniaszek. Trochę gotycki, może nawet trochę emo. Wzorowany na Cobainie mnie kojarzył się też z postacią z filmu Kruk. Przede wszystkim to jednak Batman w podróży, niesiony przez wichry gniewu, ale zmierzający do jednego z portów na swojej drodze, bo podróż Gacka w filmie The Batman go odmienia. Jasne, u Nolana też tak było. W filmie Reevsa to jednak inny rodzaj zmiany. Batman z początku filmu to chłopak pełen gniewu. Ten z końca to facet, który dojrzewa do swojej roli, rozumianej przez niego już w inny sposób. Odyseusz wrócił w końcu do domu a Mando zrozumiał, że Grogu (Baby Yoda) to coś więcej niż zadanie. Batman Nolana mógł już tylko zginąć albo uciec (zależnie od interpretacji, tu zresztą jak Shane, też nie wiemy, czy zginął, czy odjechał). Batman Reevesa i Pattisona to facet, który zaczyna mierzyć się z życiem. Twardziel.
Czy twardziel na nowe czasy? Nie wiem. Na pewno kolejne filmy o Batmanie, kolejne odsłony przygód Jacka Reachera a nawet Geralta, tak w grach, jak i w powieściach i filmach, nie pojawiałyby się, gdybyśmy nie potrzebowali taki bohaterów. Właśnie facetów. Chcemy na nich polegać, chcemy się im przyglądać. Nawet, jeśli się zmieniają. To poniekąd zabawne (choć trochę smutne), że filmowcy, którzy wzięli się za Uncharted nie zauważyli jak bardzo ważna jest ostatnia część growej sagi, w której Drake w końcu się żeni (czyli umiera), ucieka od tego małżeństwa, by wreszcie pojąć, że ucieczka nie ma sensu i nie trzeba być wiecznym samotnym wędrowcem, by pozostać mężczyzną i twardzielem. To nie tyle Drake wraca do domu, co dom wraca w Uncharted do Drake’a. I w dalszą podróż wyrusza już wspólnie z Eleną (a potem ich córką). Nowy Batman stara się zrozumieć swoją nową rolę w nowym życiu, podobnie Mando. Nie oznacza to wykastrowania. Oznacza to ciągle twardzielstwo. Może ciut inne. Podobne do twardzielstwa Hawkeya z serialu o nim.
Choć jestem przekonany, że gdy Drake, Mando czy Bruce Wayne, odpalają nowe odcinki Reachera, to uśmiechają się, a w kącikach ich uniesionych ust rozkwita nieco nostalgii.
A ponieważ żyjemy w czasach, w jakich żyjemy i nie sposób uciec od takiego tematu, zresztą nie mam ochoty od niego uciekać, nie sposób nie zauważyć dziś dwóch prezydentów. Jeden z nich bardzo chce być twardzielem i włożył wiele wysiłku, by się na takiego kreować. A drugi po prostu nim jest, choć wcale się o to nie starał. Jeden burzy miasta i mamrocze o karze, drugi broni ludzi. Jeden usiłuje być twardzielem wedle zasad, których może nigdy nie było, które kreowaliśmy sobie, przegapiając, być może, w Odysei to, co w niej najważniejsze. Drugi jest tam, dokąd zmierzają twardziele, także i ci, których coraz częściej widzimy w filmach i grach. Nie, nie na emeryturze. W domu. Gdzie trzeba bronić i ratować, zwyczajnie dbać o bliskich, gdy cienkie bolki prężą muskuły by ich krzywdzić.
Dzięki za ciekawy tekst do poobiedniej kawy. 🙂 Ile Reacherów przeczytałeś?
Widziałem wczoraj tego nowego Batmana i jeszcze nie wyrobiłem sobie ostatecznej opinii. Na pewno jest to dobry kryminał/thriller, ale jak na Batmana, to jakoś mało batmanowy. A chociaż bohater nadal jest twardzielem, to nie poradziłby sobie bez twardzielki, która “wie, jak o siebie zadbać”. Nie mówię, że to źle – całym sercem popieram nurt “girl power” pod warunkiem, że jest to zrobione z sensem. Film Reevesa robi to dobrze.
Z nieco innej beczki, oglądam też ostatnio The Boys i wydaje mi się, że większość, jeśli nie wszystkie, elementy z grupy “woke” dodano tam na siłę – choć może się mylę, bo komiksu nie czytałem. Serialowego Preachera potraktowano tak samo?
@lemon
Reacherów osiem, chyba. Nie wszystkie, bo trochę jednak mi się znudziły i zrobiłem sobie przerwę. Potem wróciłęm, znowu przerwa (tak z rok) i tak się to kręci.
Mnie się ten nowy Batman podoba, choć z zastrzeżeniami. Na przykład jest niepotrzebnie zbyt długi (ma chyba z trzy zakończenia), kaŻdy ważny przekaz powtarza kilkukrotnie a przez nagromadzenie wątków niektórzy aktorzy nie mają okazji zaistnieć. Muzyka wydaje mi się bardzo taka sobie. Ale fajnie, że poszedł ścieżką kryminału (choć niefajnie, że porzucił ją dla bombastycznego finału – przed zakończeniami:)). Młody, trochę narwany Batman napędzany przez obsesję jest niezły. Ale już Catwoman mi nie leży – kocia jest wyłącznie w choreografii (i ta jest super) ale poza tym nie ma nic z kota, jest permanentnie wkurzoną aktywistką. Farrell jest za to świetny.
Z The Boys jest śmiesznie, bo serial jest wierny duchowi komiksu, ale w detalach bardzo się różni, opowiada tę samą historię na trochę inny sposób. Więc pewne rzeczy robią po swojemu, jedne wątki ucinają inne rozwijają. Ale z ducha jest wierny komiksowi.
Serialowy Preacher jest dla mnie słabszy niż seriali The Boys, choć ładnie się rozkręca, Ale pierwszy sezon to nieporozumienie (imo). Zamiana teksańskiej blondyny na Ruth Neggę mniej mi przszkadza (może dlatego, że pierońsko lubię tę aktorkę) niż przerobienie nienawidzącej broni Tullip na rewolwerowca:P. Ale może ktoś się przestraszył, że uznano by tę postać za damę w opałach?
Na naszych oczach dokonuje się Kres Twardziela. Szkoda, że takim kosztem. To taka archetypiczna walka Dawida z Goliatem. I to jednak Dawida uznajemy za bohatera, a nie jego większego oponenta. Świetny tekst ze smutną klamrą.
Co do Batmana – też mi się podobał. Zgadzam się, że za długo się kończy. Nie rozumiem też do końca tej historii – o co chodziło z tym zdrajcą??? Ale Pattison mi się podobał, świat Gotham super, złole w pytę. Kobieta kot za mało zalotna. Za mało kocia.
A serial z Reacherem muszę zobaczyć. Ciągnie mnie do oglądania mrukliwych brutali o skomplikowanym wnętrzu 🙂
@Tichy
Przy czym ten “kres twardzielstwa” dotyczy chyba głównie świata zachodniego. W takim Bollywood twardziele nadal wyglądają jak w hollywoodzkich filmach sprzed dwóch dekad. Też pojawiają się pewne pęknięcia, ale zmiana nie nastąpi szybko. Kino chińskie ma trochę bardziej zniuansowane podejście, bo oni mieli swoje heroiny w historii (w tym historii popkultury), weszli też mocno na popkulturowy rynek gdy zmiany były zaawansowane, toteż mnóstwo u nich szermierek i mistrzyń kung fu. Niemniej twardziele pozostali. Nie mam pojęcia jak to wygląda w opowieściach afrykańskich. To, co oglądałem z kolei z kina południowoamerykańskiego też chętnie pokazuje silne kobiety (ostatnio np. oglądałem brazylijskie “Bom Dia Veronica”, gdzie w model “sam przeciw wszystkim” wchodzi właśnie policjantka, a faceci są bezsilni albo skorumpowani, albo to po prostu dranie (przy czym taka kobieta sukcesu też się trafia). Ale tam wszystko zaczyna się od przemocy wobec kobiet. Swoją drogą, naprawdę dobry serial, jest na Netflixie).
@bosman_plama
Pisząc o kresie twardziela chodziło mi o pana prezydenta, co z gołą klatą jeździł na koniu, szybował wśród orłów i z wielkim lekceważeniem traktował innych przywódców. 🙂 To fascynujący spektakl.
Co do Bollywoodu – czasem z żoną oglądam różne filmy, których tytułów niestety nie pomnę. Niektóre bywają całkiem dobre. I naprawdę – tam też się dużo zmieniło. Jest sporo silnych kobiet, ciapowatych facetów, a nawet bywają kobiety antagonistki. Zwykle strasznie przerysowane, co obcasem (dosłownie) miażdżą dłonie i czaszki swoich ofiar. Bollywood jest takim twórczym miksem motywów z Zachodu, więc i tam przenikają te wszystkie progresywne mody. Oczywiście moje zdanie może być skrzywione przez tendencyjny wybór mojej małżonki ;). No ale na tym też polega chendlerowski kres własnego zdania po ślubie :).
W sumie nie znałem tego powiedzenia Chendlera na temat małżeństwa. Świetne – i jakże wiele wyjaśnia w życiu mężczyzny 😉
@Tichy
Tak, model prezydenta z gołą klatą jadącego na niedźwiedziu, mistrza karate i w ogóle supersamca został całkowicie zniszczony przez prezydenta, który gdy przychodzi co do czego broni swojego kraju, podczas gdy tamten “twardziel” po wydaniu rozkazu agresji ucieka do bunkra. A przy tym ten nowy twardziel to mężczyzna rodzinny (w przeciwieństwie do Putina, który sam fakt posiadania jakiejś rodziny ukrywa za chaosem informacyjnym i służbami), niegdysiejszy aktor, który nie miał nic przeciwko malowaniu się przed występem itd. Putin staje się w takim ujęciu archaicznym mężczyzną, tak naprawdę przestraszonym zmianami na świecie, niezdolnym reagować na nie inaczej niż agresją podszytą tchórzostwem. Zelenski zaś wygląda jak jego przeciwieństwo – facet, który nie boi się nie tylko agresji wroga, ale też nowego świata, swojej roli w rodzinie itp.
Z Bollywood sprawa jest oczywiście rozwojowa. Przy czym ichniejsze “kobiety-twardzielki” zwykle jednak “znają swoje miejsce” i z rzadka istnieją niezależnie od mężczyzny. Ciekawy pod tym względem jest cykl filmów “Hate Story”. Dwa pierwsze opowiadają o zemście skrzywdzonych kobiet, które jednak muszą zapłacić za to, że weszły na ścieżkę przemocy. W trzeciej części mści się już facet i jego zwycięstwo jest właściwie bezkosztowe. Jest już czwarty film, ale jeszcze go nie widziałem. To, co ciekawe w Bollywood, to że faktycznie kobiece tematy wychodzą z komedii i romansów i trafia się poważniejsza tematyka. Pojawiają się też “zmęczeni twardziele” w typie zachodnim. Ale to ciągle tacy herosi z przeszłością, a nie męskość w kryzysie. Kłopot w tym, że Indie to kraj dla kobiet trudny, by nie rzec straszny i zgoła nie bollywoodzki. Przemoc, tak w domu, jak i na ulicach, istnieje tam na trudnym u nas do wyobrażenia sobie poziomie.
@bosman_plama
A tak z innej beczki na Amazon Prime jest również serial Bosh. Główny bohater jest właśnie archetypicznym twardzielem, wyciągniętym wprost z lat 80 i wrzuconym we współczesność. Całkiem nieźle jest zrobiony, trzyma w napięciu, grają tam aktorzy z The Wire, jeden nawet gra bardzo podobną rolę. Oczywiście jeżeli się przeżyje że sporą część każdego odcinka zajmuje parkowanie.
@Tichy
Tak, Bosh jest naprawdę niezły. Bohater Justified to też twardziel w starym stylu, no ale wiadomo, kowboj:).
Zerknąłem na swoje oceny na Filmwebie i wygląda na to, że lubię filmy/seriale o twardzielach bardziej niż sobie z tego zdawałem sprawę…
Żyjemy w świecie, w którym głównie złe/niepożądane rzeczy dzieją sie szybko i jakby bez wysiłku; tymczasem te pozytywne wydają się być owocem ciężkiego, mozolnego, a nawet (na wielu etapach) nieskutecznego starania. Jest coś niezwykle satysfakcjonującego w oglądaniu względnie szybkiego i do tego osiągniętego w świetnym stylu sukcesu; nikt tego nie dostarcza w taki sposób jak twardziele. Ewoluuje definicja twardzielstwa, ale klasyczny mechanizm – obietnica zrobienia/osiągnięcia tego “co słuszne” – na mnie działa w każdej konfiguracji. Twardziel (“John Wick”,”Rechaer”, J. Bond, “Nikt”), czy twardzielka (“Obiecująca. Młoda. Kobieta.” – co za film – 10/10, “Kate”) – bez znaczenia, lubię to! Do tego, jeśli twardziel jest wystarczająco twardy, to zwykle satysfakcji z oglądania nie umniejszy nawet jego “jakby porażka” (“Gladiator”), ani kontrowersyjna ocena tego “co słuszne” (“Gość” z 2014).
PS. “Batman” podobał mi się, ale do poziomu “Mrocznego Rycerza” jednak sporo brakuje.
@aryman
IMO różnica między twardzielkami a twardzielami istnieje na pewnym poziomie. Twardzielki wciąż skupiają się na pokazywaniu girl power, podczas gdy twardziele raczej na wskazywaniu swoich słabości.
@bosman_plama
Faktycznie – nowi “w drużynie” zwykle muszą najbardziej się wykazać, najwięcej udowodnić i w ogóle być naj 🙂