Swojskość wiąże się ze spotkaniem z czymś znajomym, ale także oswojonym. Co więcej jednak, oznacza poczucie przynależności. Kiedy czuję się swojsko, to czuję się przynależny do tego, co wydaje mi się swojskie, a to coś jest także przynależne mnie. Mogę wymienić miejsca, z którymi jakoś oswoiliśmy się nawzajem, dla mnie mogą to być np. Belgrad czy Skopje. Lubię tam przebywać, mam w tych miastach swoje ulubione uliczki, zakątki i knajpki. Niemniej nie oznacza to, że czuję się tam równie swojsko, jak na przykład w New Reno albo we Lwowie, choć we Lwowie byłem znacznie mniej razy niż w Belgradzie czy New Reno, i zdecydowanie jest to miasto mniej dla mnie od tamtych oswojone.
Jeśli wydaje wam się, że taki wstęp sugeruje, że poniższy tekst może mieć mało wspólnego z grami, a nawet szerzej, z popkulturą, macie trochę racji, ale nie do końca. Bo chęć napisania go naszła mnie, gdy dopiero co wziąłem udział w jednej z dyskusji na temat Wiedźmina. Tak, wiem, to ocean zderzeń, w których nikt niczego nigdy nikomu nie udowodni. Ale mimo wszystko warto czasem porozmawiać; już Bułhakow napisał, dawno temu, że ci którzy rozmawiają, może dojdą do czegoś. Niechby nawet do pomysłu na nowy tekst do Gikza.
Swojskość wydaje mi się ważna, tak dla każdego z nas z osobna, jak i dla popkultury, w tym dla gier. Przy czym problem z tym pojęciem jest taki, że dotyka ono przekonań i odczuć szalenie indywidulanych. We wspomnianym Lwowie byłem tylko raz, a jednak z miejsca, od pierwszej niemalże chwili, poczułem się w nim swojsko. Może to być skutek rodzinnej mitologii, wszak dziadek ze Lwowa pochodził i zdarzało się, że byłem świadkiem jego westchnień do tego, z racji politycznych niedostępnego dlań miasta. Mógł to być także efekt tego, że Kraków, z którego pochodzę i w którym mieszkam, budowali w znacznej mierze ci sami architekci co i Lwów. Dlatego kiedy krakowianin wędruje lwowskimi uliczkami, choćby nawet pierwszy raz, miewa poczucie, że wie, co zobaczy za rogiem czy zakrętem. I, co zabawne, nierzadko ma racje. Odruchowo chciałem więc napisać, że każdy krakus we Lwowie czuje się swojsko (być może działa to też w drugą stronę), ale zawahałem się, bo przypomniałem sobie, jak wiele lat temu wybrałem się do Rumunii z kumpelą, najtańszą wówczas drogą, a zatem przez miasto Czerniowce – także galicyjskie i także, w związku z tym oswojone dla mnie i też niemalże swojskie. Przechodziłem więc przez Czerniowce jakbym był u siebie dość długą drogą od dworca kolejowego do autobusowego. Być może mojej swobodzie sprzyjał fakt, że była to już moja trzecia albo czwarta wizyta w tym mieście i trochę je poznałem. Z zaskoczeniem przyjąłem odkrycie, że tak jak ja czuję się tam niemal swojsko, tak towarzysząca mi dziewczyna, także krakowianka, która w moim przekonaniu powinna łatwo odnajdywać się w galicyjskich klimatach, czuła się tam obco. Szybko wyjaśniliśmy sobie, dlaczego; wszystkie napisy w Czerniowcach: na sklepach, urzędach a nawet na murach, były napisane cyrylicą. Alfabetem obcym dla każdego, kto nie był zmuszany w szkole do uczenia się rosyjskiego. A kumpela należała już do pokolenia, dla którego nie był to obowiązek. W Czerniowcach czuła się więc równie swobodnie jak na Marsie. Zatem architektura i pewna wspólnota historyczna to nie wszystko, gdy wgryza się w nie trochę obca kultura. I to samo miasto może być bliższe dla mnie niż dla młodszej dziewczyny tylko dlatego, że moje biograficzne doświadczenie jest odmienne. Oznacza to, że swojskość staje się w takiej sytuacji duża bardziej osobista.
Jeśli uważacie, że nie tyczy się to gier, przypomnijcie sobie wielką wojnę towarzyszącą Falloutowi 3. Kiedy nam, starym, nazywanym wówczas przez entuzjastów wprowadzania 3D „betonem”, odebrano swojskość rzutu izometrycznego, który stanowił jeden z czynników konstytuująch Fallouty. By sięgnąć bliżej współczesności, podobne dyskusje toczą się obecnie na temat Baldur’s Gate 3 (klątwa twójek?). Część graczy twierdzi, że to wcale nie Baldur, ale nowe Divinity, bo gra przypomina właśnie gry z serii Divinity bardziej niż stare Baldury. Dyskusje są podobne jak w przypadku Fallouta 3, choć chyba mniej gwałtowne. Istotne, że część graczy czuje się w BG3 nieswojo. Nie ma poczucia powrotu do „domu”.
Wstęp do Wynalezienia Europy Wschodniej Larry Wolffa zaczyna się tak: „Przynależność do Wschodu lub Zachodu to nie kwestia geografii i granic. To przede wszystkim problem przynależności do kręgu kulturowego, strefy ekonomicznej i systemu politycznego – to kwestia światopoglądu, ale i wspólnoty doświadczeń”. Bardziej literacko, ale podobnie w brzmieniu pisze Orhan Pamuk: „Od wczesnego dzieciństwa wierzyłem, że gdzieś w Stambule, w mieszkaniu dokładnie takim samym jak nasze, mieszka drugi Orhan, który jest podobny do mnie jak dwie krople wody.” To zdanie otwiera podróż Pamuka przez jego swojskość Stambułu w książce: Stambuł. Wspomnienia i miasto. Byliście tam kiedyś? Pojedźcie, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Trudno nie zachłysnąć się Stambułem, a jeśli lubicie historię i naczytaliście się o Bizancjum, czekać was może przedziwna chwila, gdy przestąpicie próg Hagia Sophia i, być może, spadnie na was odrobina swojskości. Może, a nie musi. Ja wypaliłem sobie w mózgu pewną bliskość kulturową z Bizancjum, po którego śladach wędrowałem tak książkami, jak i samochodami i pociągami, odnajdując jego cienie na Bałkanach. Zatem swojskość możemy też dla siebie budować sami, w pewnym stopniu świadomie.
Ta swojskość jest ważna w popkulturze i jej marketingu. Najlepszym tego przykładem wydaje mi się nieszczęsny Wiedźmin, dla którego poczucie swojskości bywa równocześnie najlepszym, co mu się mogło sprzedażowo przydarzyć, jak i ciężarem. Andrzej Sapkowski jest, w moim przekonaniu, znakomitym pisarzem, który w dodatku miał szczęście trafić na właściwy czas i miejsce. Niemniej nie jestem przekonany, że w Rosji cieszyłby się takim kultem, jakim się cieszy (odwiedźcie kiedyś jakąś rosyjską księgarnię, zrozumiecie, że to naprawdę kult, ten facet ma tam dla siebie nie półki, ale całe regały z wieloma wydaniami cyklu wiedźmińskiego. Przy czym nie są to wydania jak u nas – z różnymi okładkami. Tam znajdziecie wydania zwyczajne, wypasione, zebrany cykl w jednym tomie i eksluzywnie wydany cykl w jednym czy dwu tomach i jeszcze bardziej eksluzywny…), gdyby tak rosyjscy, jak i polscy (i czescy itd.) czytelnicy nie poczuli się w świecie Wiedźmina, jak u siebie. Pewna przaśność, pewne elementy nie tyle krajobrazu, co zachowań i charakterów postaci, sprawiły, że wielu słowiańskich, czy też środkowoeuropejskich czytelników poczuło się tam swojsko. A było to cholernie istotne w czasach, gdy prawie nie było w fantastyce i szerzej, w popkulturze, literatury, w której mogli się tak poczuć. Owszem, funckojnowała pewna ponura, paskudna swojskość w powieściach należących do tzw. polskiej szkoły fantastyki socjologicznej. Ale jeśli chcieliśmy się poczuć fajnie i swojsko, musieliśmy uciekać do Kajka i Kokosza oraz Tytusa, Romka i A’tomka. Sapkowski wskoczył w sam środek tej smutnej popkultury i ze słowiańską rubasznością podbił ją w mgnieniu oka. Doskonale wychwycili to twórcy gry, którzy ową swojską rubaszność a także słowiańskość jeszcze podkreślili. Wiedzieli na czym grać – gra kupiła tak samo potrzebujących poczucia swojskości graczy, jak wcześniej opowiadania i powieści podbiły czytelników. Z kolei na zachodzie gracze zachwycili się światem innym niż wszystkie, dla nich egzotycznym.
A tak, bo lokalność, która dla nas jest swojska, da się dobrze sprzedać. Naturalnie, najlepiej udaje się to imperiom, bo one są skuteczne także w ofensywach kulturowych. Dlatego nas tak skutecznie podbijają westerny, a zachód romantyzm a czasem nihilizm rosyjskich zim ociekających alkoholem i złotem. Obecnie swoje swojskości skutecznie eksportują Chińczycy, niezłe są w tym także Indie. Ale mówimy w tym przypadku o potęgach, jeśli nie gospodarczych i militarnych, to posiadających przynajmniej jedno z tych narzędzi. To, że Polsce, posiadającej umiarkowany arsenał wpływów udało się wystrzelić z Wiedźminem, powinniśmy zaliczać do kategorii cudów. Ale ponosimy koszty owego cudu. A jednym z nich jest netflixowski Wiedźmin, realizowany przez ludzi, którzy wyrośli w zupełnie innych swojskościach. I – pomijając kwestię jakości scenariusza – dlatego tyle jest z tym serialem kłopotów. I nie chodzi tylko o kwestie polityczne i czysto sprzedażowe. Pamiętacie, co napisałem o tym, że swojskość jest kategorią bardzo osobistą? Wszystko, co osobiste, jest także bardziej podatne na wzburzenie emocjonalne. Dlatego, kiedy ktoś majstruje przy naszej swojskości, łatwiej reagujemy wkurzeniem niż chłodną analizą. A warto wspomnieć, że szerzej, w świecie baniek i narastającej plemienności, łatwo budować nam swojskości na różnych polach. I nic dziwnego, że, gdyby wierzyć mediom społecznościowym, wszyscy chodzimy permanentnie poirytowani i reagujemy coraz częściej przede wszystkim nerwowo.
Przy czym w grach Wiedźmin to nie jedyny przykład. Pamiętacie chwilę, kiedy po raz pierwszy odpaliliście Stalkera i wyszliście ze zrujnowanej wioski na ulicę? Pamiętacie uczucie, jakie towarzyszyło wam na widok niespodziewanie swojskich krajobrazów albo tę chwilę, gdy mijaliście wiejski przystanek autobusowy, niemal nie różniący się od przystanków w Polsce? Stalker to kolejna znakomita gra, ale nie wiem, czy wracałbym do niej przez całe lata, gdyby nie to, że okolice Czarnobyla dziwnie przypominały mi okolice Giedlarowej, wsi leżącej pod Leżajskiem, gdzie spędziłem wiele dziecięcych wakacji. Od razu wyjaśniam – nie, nie było tam mutantów, ale w dziecięcej wyobraźni potwory już się trafiały. Być może powodzenie serii Metro – tak w literaturze, jak i w grach – również ma coś wspólnego z pewnym poczuciem wspólnoty. Możemy się bronić przed powinowactwem z Rosjanami, ale ono istnieje – tak poprzez słowiańskie korzenie, jak i w wyniku trwającej mniej więcej dwieście lat ofensywy kulturowej Rosji na ziemie polskie.
Dawno, dawno temu, w 2017 roku, przeprowadziłem w Smokopolitan (nr 8, kwiecień) rozmowę z Martą Krajewską (autorką słowiańskiego cyklu fantasy, wychodzącego jednak od folkloru a nie sztucznych mitologii), Radkiem Rakiem (nikista, choć wówczas jeszcze nie; mam ciut małostkowej satysfakcji, że wywróżyłem mu wtedy, iż krytycy będą starali się go zapisywać w tabelce: „realizm magiczny”) i Piotrem Górskim (publicysta, krytyk popkulturowy, choć do nie zamyka ani jego zainteresowań ani możliwości). Rozmowę obarczyliśmy tytułem: Prowincja rządzi i chadza na pole (rozmawiali sami Małopolanie), a Radek Rak powiedział w niej tak:
Rozmawialiśmy wprawdzie o prowincji, ale nie dało się przy tym, choćby nie wprost, nie zahaczyć o swojskość. A nie ma chyba nic bardziej swojskiego niż dom. Dlatego przytoczyłem słowa Radka. Ale znów wrócę na chwilę na ścieżkę ryzyka, jaka się z tym wiąże. Jeśli w jakimś świecie, niechby wymyślonym, czujemy się jak w domu, to możemy poczuć się bardzo nieukontentowani tym, co z tym domem będą wyrabiać nam obcy. Dlatego z jednej strony czujemy nieco satysfakcji, gdy niespodziewanie w jakimś filmie, powieści czy grze, pojawia się coś „polskiego” (to uczucie znajome dla reprezentantów wszystkich narodów, których siła ekspansji kulturowej jest niska, nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowi) a równocześnie czujemy nieco dyskomfortu widząc jak się ta nasza swojskość tam pojawia. Bo często jest karykaturalna, często daleka od tego, co sami o sobie myślimy. A to dlatego, że nasza swojskość jest dla twórców z zewnątrz obca i muszą ją sobie oswajać po swojemu. Oczywiście, zazwyczaj błądzą, z czego powinniśmy sobie zdawać od czasów, gdy Said napisał Orientalizm, w którym pokazał w jak zafałszowany poznawczo sposób zachód opisuje wszystko, co zachodem nie jest (Wynalezienie Europy Wschodniej częściowo opowiada podobną historię). Po lekturze Saida łatwiej nam zrozumieć czemu netflixowski Wiedźmin wygląda, jak wygląda. Właściwie powinniśmy być wdzięczni, że showrunnerka nawet nie próbuje opowiadać nam słowiańskiej, czy choćby słowiańskawej historii. To dopiero byłoby straszne. Lauren Hissrich siedzi w głębi własnych swojskości i z tej perspektywy buduje świat, w którym pewnie lepiej czują się Amerykanie, niż my.
Co nie znaczy, że my nie potrafimy się odnajdywać w amerykańskich swojskościach, że nie potrafimy wdrukować ich sobie w mózgi. Pamiętacie, jak pisałem o Hagia Sophia? O tym, jak oniemiałem nie tylko oszołomiony wspaniałością tej świątyni, ale także dlatego, że wewnątrz niej znalazłem się niespodziewanie w mikroświecie, który w jakiś sposób także był mój? Sam sobie wybudowałem tę swojskość, podobnie jak wybudowałem sobie swojskość Fallouta, w którego dwie pierwsze części zagrywam się do dziś, zaglądając we wszystkie zakątki, rozmawiając dziesiątki razy z mieszkańcami tamtego świata, czytając o Falloucie i ciesząc się nim. Zbudowałem sobie w nim swoją własną, osobistą swojskość, choć dotyczy ona świata ograniczonego (mimo wszystko) i wymyślonego; stworzonego przez ludzi pochodzących z nie do końca obcego, ale też niekoniecznie swojskiego kręgu kulturowego. Bo można i tak.
Tak w życiu, jak i w popkulturze (a pamiętajmy, że popkultura jest jednym z najistotniejszych języków dzisiejszego świata), swojskość jest ważna. Pozwala budować poczucie wspólnoty i przynależności. Poprzez nie może zbudować gigantyczny marketing, jakim ostatecznie stał się marketing Gwiezdnych Wojen. Kiedyś był oparty o nowość, o coś egzotycznego. Dziś jest zupełnie inaczej. Nieprzypadkiem Mandalorian i Księga Boby Fetta budowane są przede wszystkim w oparciu o elementy, jakie fani znają od dekad, od swojego dzieciństwa. Twórcy i sprzedawcy ich twórczości, odwołują się do zakorzenionej w nas swojskości tego świata i wygrywają na tym. Być może twórcy serialowego Wiedźmina w podobny sposób wygrywają to, co nas irytuje, na większych niż nasz rynkach, tego nie wiem. Wiem natomiast, że możemy z premedytacją naszą i cudze swojskości rozgrywać. Ale cieszę się, że nie są one wyłącznie marketingiem. A że są ważne, pokazuje, jak bardzo ich pragniemy i potrzebujemy. I jak chętnie sięgamy po cudze swojskości – sukcesy Pamuka, Raka, całej armii reporterów opowiadających nam o własnych swojskościach – nie są przypadkiem. Bo kiedy zanurzamy się w opowieści o cudzej, choćby najbardziej egzotycznej swojskości, możemy w owej opowieści dostrzec coś znajomego i równie cennego.
W punkt, bosmanie! Potrzeba swojskości ma mnóstwo sensu i wyjaśnia tak wiele; pewnie nią można by tłumaczyć nawet naszą miłość do tasiemców: Największy sukces na ekranie zwykle odnoszą kontynuacje; rzadko coś autorskiego (jak Avatar) pobije jakieś rekordy. W grach to samo. Widać mnóstwo ludzi lubi poczuć się jak u siebie…
Kiedy powołałeś się na kryterium swojskości w Wiedźminach, to dopiero, z całą mocą, dotarło do mnie jak bardzo zachowały ją gry i jak mocno brakuje jej w serialu. Do dziś pamiętam trailer z Wiedźmina 3, gdzie krasnolud wita Geralta swojskim “Pierdolniesz kielicha?” (https://youtu.be/idCtfkZFHTw ); jest w tych 5 sekundach wszystko – odpowiedni ambient i lokacja, charakterystyczny ton głosu i wreszcie NASZE przekleństwo, na które nie ma dobrego odpowiednika w i j. ang. Zauroczyli mnie tym jednym zdaniem, więc choć w j. ang cesarza odgrywał “Tywin Lannister”, to w grę grałem po polsku.
W serialu tej swojskości nie ma i kiedy teraz pomyślę “co mogłoby być”, to trochę żal ściska… Faktem jednak jest, że mi to nie przeszkadzało zanadto podczas samego oglądania; pewnie głównie dlatego, że się pogodziłem z kompromisami. A pogodziłem się, bo nie widziałem lepszej możliwości/wersji. Po 3 świetnych i swojskich Wieśkach od CDPR, gdyby ktoś zrobił grę w uniwersum Wiedźmina, ale w sztampowym, bezdusznym stylu open worldów Ubi, to wyklinałbym taką herezję. Ale w świecie seriali i filmów nie ma tak udanego przykładu, więc po prostu akceptuję sytuację, w której dobre wizualia (ważna rzecz w fantasy) wymagają kasy, kasa (producent) zaś potrzebuje produktu, w którym odnajdą się (swoją swojskość) największe rynki odbiorców. Aspekt wiedzy, talentu i poglądów/przekonań twórców też ma wpływ na produkt końcowy, ale jednak od kryterium finansowania nie uciekniemy.
PS. Wciąż trochę liczę na (nieistniejący) “Rok 1683” od Mela Gibsona – ależ to by były sarmacko-holyłódzkie jaja 😀
@aryman
Na 1683 się raczej nie doczekamy, ale możesz sobie za to zobaczyć rosyjski 1812 z Pawłem Delągiem, kręcony częściowo w Polsce. Zabawny film o podłych Francuzach, jeszcze podlejszym rosyjskim zdrajcy, dzielnych Rosjanach (tu małe mrugnięcie do Trzech Muszkieterów) i dzielnym Polaku – Delągu daremnie rywalizującym o miłość pięknej dziewczyny z rosyjskim herosem:). Za to o Odsieczy Wiedeńskiej można sobie poczytać w Cyklu Barokowym Stephensona. Jest to cudny, awanturniczy fragment.
Inna sprawa, że (chyba już o tym pisałem) my kompletnie nie wykorzystujemy tej sarmackości. OK, fajnie z niej skorzystano w dodatku do Wiedźmina3. Ale poza tym ona praktycznie nie istnieje w popkulturze, a w krytyce historycznej jest ukazywana jako samo najgorsze. Sam ukazuję ją raczej karykaturalnie w “Familii”, ale umówmy się, wtedy to już rzeczywiście był poważny problem. Tymczasem Japończycy zrobili z samurajów i “samurajskości” jeden z głównych produktów eksportowych i podbili nim świat. My wolimy się umartwiać – co widać nawet po literaturze sarmackiej dziś. Jej główny reprezentant, Jacek Komuda, zdecydował się pójść w antywesternowy klimat, trochę w kontrze do Sienkiewicza. Tymczasem, żeby karierę mogły zrobić antywesterny i spaghetti westerny, najpierw muszą zaistnieć zwyczajne, bohaterskie i proste westerny – żeby zaistniał punkt odbicia dla redefinowania i nowych odczytań. A u nas (a co dopiero na świecie) tego nie było. Może dlatego, że wszystkich nakrył czapką Sienkiewicz? Późniejsza próba Hena niestety się nie przebiła, choć nakręcono na podstawie jego westernów szlacheckich dwa seriale (a jeden nawet z Lindą!).
Sam chętnie podjąłbym wyzwanie, mam nawet fajny pomysł (i to osadzony w epoce, z której Sienkiewicz nie korzystał), ale kto by mi to chciał dziś wydać? Nie widzę wielkich szans.
@bosman_plama
A pytałeś wydawców? 😉
A co do Hena, to taki np. “Crimen” ciągle dostaje nowe wydania.
Pełna zgoda, bosmanie.
Pewna niemiecka seria gier fantasy zawdzięcza swój polski sukces polonizacji, która tak bardzo “uswojskowiła” (oswoiła?) tamten świat i wryła się w świadomość graczy, że dzisiejsi 30-latkowie, słysząc w reklamach suplementów diety głos Jacka Mikołajczaka, myślą: przecież to Bezi z Gothica. Dla nich to już zawsze będzie Bezi. Podobne zasługi dla polskiego odbiorcy ma Bartek Wierzbięta ze swoimi kapitalnymi spolszczeniami filmów.
Może to jest dobry trop, może Netflix powinien go zatrudnić, żeby spolszczył nam zamerykanizowanego Witchera z powrotem na Wiedźmina? 😉
@lemon
Polskie polonizacje to temat na osobna rozprawkę. Znakomicie sprawdzają się w grach i animacjach (tu wręcz można mówić o polskiej szkole:) ). W Baldurs Gate, ale także w nieco chyba zapomnianym Bad Company 2 dodatkowy efekt robił tu jeszcze dobór aktorów. W BG 1 i 2 był niemal teatr głosów. Z kolei w BC2 Pazura krzyczący z przerażenia: “K…wa! K…wa! K…wa!” rzeczywiście robił większe wrażenie niż jego fakujący anglojęzyczny odpowiednik. Z drugiej strony można na tym polec – nie zapomnę komicznie zaciągających GROMowców w Medal of Honor Warfighter.
@bosman_plama
W BC2 grałem po angielsku. Muszę kiedyś wrócić i spróbować tej polonizacji.
@lemon
Oczywiście dubbing w Gothickach był ważny. Ale gry Piranii są niemieckie, więc środkowoeuropejskie. I dlatego również swojskie dla nas. Widać to w architekturze wielu polskich miast i miasteczek, które budowali przed wiekami specjaliści z zachodu. Właśnie w czasach gotyckich. Trudno nam się przyznać do kulturowych związków z naszym ‘odwiecznym’ wrogiem, zwłaszcza po doświadczeniach 20 wieku. Kiedyś czytałem jakąś analizę niemieckiego historyka, który dowodził, że największą zbrodnią Hitlera było zniszczenie Europy Środkowej. Czyli miejsca które nie jest ani Zachodem, ani Wschodem. Coś w tym jest.
Świetny felieton. Zazdroszczę trochę, że “oswoiłeś” tak wiele miejsc na świecie. I w kulturze. Chyba po tym poznać intelektualistę.
Wyznaję teorię, że to co dzieje się aktualnie w Polsce, można wytłumaczyć naszym sentymentem ku Wschodowi, Rosji i jej pomysłowi na świat, politykę i człowieka. Ciągnie nas tam, zwłaszcza tych co jeszcze umieją czytać cyrylicę 🙂
@Tichy
Zastanawiam się nad trwałością wpływu rusyfikacji. Pamiętamy ją z “Syzyfowych prac” jako obowiązkowego mówienia po rosyjsku. Temu jednak można było się przeciwstawiać. Dużo większym problemem wydaje mi się stopniowe nasiąkanie “myśleniem po rosyjsku”. Stąd pytanie, czy w jakimś stopniu nie staliśmy się, mimo wszystko, “Rosjanami”, bo to oni kształtowali umysły pokoleniom naszych przodków. Jasne, pod zaborami nie wszędzie. Ale potem nastała komuna, czyli znowu rusyfikacja na wielu polach. Z jednej strony sprawia to, że rozumiemy Rosję lepiej niż “ci z zachodu” (przy czym niespecjalnie to nam pomaga, bo gdy staramy się im tłumaczyć jak Rosja działa, słyszymy, że jesteśmy rusofobami; i fakt, że teraz dzieje się to, przed czym kraje dawnego RWPG ostrzegały zachód od przynajmniej dekady, to raczej ponura satysfakcja), ale równocześnie czujemy z Rosją powinowactwo.
A Rosja jest w rusyfikacji co najmniej niezła. Ostatnio rozmawiałem z kumplem na temat skuteczności rusyfikacji na Białorusi. Zna tamte klimaty bo ożenił się z Białorusinką. I mówił mi, że jeszcze około sto lat temu Białoruś była de facto spolonizowana, a nazwanie kogoś: “Rosjaninem, ruskim” było obelgą. A dziś?
Natomiast faktycznie wschód jest u nas mocno zmitologizowany, istnieje jego magia. Także przez rozbiory i opowieści o losach Polaków na wschodzie, o “naszej” Syberii itd. itp. Gdyby przyjrzeć się np. Trylogii pod kątem geograficznym to mielibyśmy cała akcję “Ogniem i Mieczem” na wschodzie. “Potop” już opuszcza te rejony, ale zaczyna się i kończy na “Kresach”. “Pan Wołodyjowski” może się zaczynać w centrum Polski, ale kończy znowu tam. Jedne z najważniejszych polskich powieści, które wychowały całe pokolenia są więc skierowane na wschód i południowy wschód. “Dziady” i “Pan Tadeusz” też traktują o relacjach z Moskalami. Kurcze, nawet seria książeczek o przygodach Tomka Wilmowskiego zaczyna się od zaboru rosyjskiego, a potem Tomek i tak wraca na tereny carskiej Rosji (“Tomek na tropach Yeti”, “Tajemnicza wyprawa Tomka”). Nie wiem, czy podobnie wiele miejsca poświęcono w polskiej literaturze naszym relacjom z zachodem.
@bosman_plama
Ostatnio czytałem “Polska – Rosja. Historia obsesji, obsesja historii” Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpula. Bardzo ciekawe podsumowanie naszej wspólnej historii. Pozwala również zrozumieć dlaczego Rosja jest jaka jest. Polecam.
Siła ciążenia Rosji jest ogromna, a jej znaczenie dla historii Polski jest zasadnicze. Choćby wystarczy spojrzeć na mapę. To Rosja w postaci ZSRR narysowała nasze granice – zabrała Lwów i Wilno a dała nam Wrocław, Szczecin i Olsztyn. Poprzez roszady na mapie i przesiedlenia ludności ukształtowała naszą demografię – z wielokulturowego państwa sprzed II wojny, staliśmy się monokulturowi (oczywiście należy tu oddać też “honor” wytężonej pracy Niemców w rozwiązywaniu kwestii żydowskiej na terenach okupowanych). Rosja władała Polską (w różnych formach) od kongresu wiedeńskiego do 1989 roku z krótką przerwą na II RP. To musiało odbić się na naszej mentalności. Taki syndrom sztokholmski.
Szybko wyjaśniliśmy sobie, dlaczego; wszystkie napisy w Czerniowcach: na sklepach, urzędach a nawet na murach, były napisane cyrylicą. Alfabetem obcym dla każdego, kto nie był zmuszany w szkole do uczenia się rosyjskiego. A kumpela należała już do pokolenia, dla którego nie był to obowiązek. W Czerniowcach czuła się więc równie swobodnie jak na Marsie
Anegdotka z moich wycieczek na Wschód: w Karpatach spotkaliśmy dziewczynę, Polkę, chyba z Bielska-Białej, która też nie znała “bukw”. Prawdopodobnie dlatego że była z B-B właśnie, choć w podobnym wieku; okazuje się że nie cała Polska uczyła się rosyjskiego za starych dobrych czasów. No i opowiadała, że jadąc w te Karpaty wiedziała że ma jechać przez dawny Stanisławów, a jako że nie była w stanie zapamiętać ciągu znaczków Івано-Франківськ, to szukała busów z długą nazwą na tablicy, z kreseczką pośrodku. I dojechała 🙂
No i też dlatego rosyjska fantastyka, zwłaszcza z czasów zsrr, ale obecna też, dobrze się u nas sprzedaje.
Jak się zajrzy do książek o wielkim Guslarze, to mogłoby się to dziać gdziekolwiek w Polsce. Klimat jak u nas. W fantasy potykamy się o “nasze” potwory i “nasze” odniesienia do alkoholu, nasze zachowania, kozaczenie itp. Nawet SF radzieckie było swojskie – np. Siergiej Sniegow, czy Metro. Wiąże się to z urawniłowką z czasów komuny i praniu mózgów przez ~200 lat no ale zawsze.
Aby się wdrożyć w swojskość anglo-amerykańską należało włożyć trochę wysiłku (choś np. taki lovecraft, jak opisywał prowincję to była ona tak wsiowa, że nie było źle). Natomiast dzieci (moje prywatne) w fantasy zachodnią wsiąkło bez problemów – Harry Potter to dla nich chłopak z okolicy. Natomiast swojskość wschodu i Rosji raczej nie będzie dla nich łatwo przyswajalna. Zmiany pokoleniowe są w tym momencie bardzo duże.
Najsmutniejsze to to, że “nasza:” swojskość z czasów 1Rp (a spora jej część była bardzo fajna) poszła już dawno w pizdu.
@Mnisio
To działało w obie strony. Chyba Parowski (ale może Jeczmyk) lubił przywoływać rozmowę z jakimś rosyjskim pisarzem, który też mówił, że polską fantastykę czyta mu się dobrze, bo właśnie swojsko – wszystko jest dla niego zrozumiałe. Natomiast nad zachodnią musi się trochę pogłowić, bo nieco inne tam mają problemy i zachowania.
Ze swojskowścią 1 RP nie jest dziś łatwo, bo mocno zapisał nam swoją jej wersję Sienkiewicz. Co więc teraz? Trzeba by szukać jakiejś własnej ścieżki chyba. Przywołany tu wcześniej Hen był w tym niezły, choć korzystał ze ścieżki westernu.