Podczas dyskusji na temat ekranizacji kolejnych powieści (ostatnio fantastycznych) powraca wciąż argument: „przecież to adaptacja, nie może być 100% wierna!”. I wydaje się, że takie postawienie sprawy powinno zamknąć usta krytykom, takim jak ja. Bo skoro to „adaptacja”, to hulaj dusza, piekła nie ma! Wolno wszystko! Tylko po co w takim razie brać się za adaptowanie jakiegoś tytułu, skoro jego treść umiarkowanie nas interesuje?
Pierwsza odpowiedź jest prosta: dla pieniędzy. Powieści takie, jak: Diuna, Wiedźmin (cykl), Władca Pierścieni, Koło Czasu mają już swoje, spore, grono odbiorców, zbudowały atrakcyjne marki rozpoznawalne czasem nawet przez tych potencjalnych klientów, którzy na widok literek dostają wysypki. Sięgnięcie po nie i przerobienie ich na film, serial bądź grę znacznie upraszcza zadanie działowi marketingu i zwiększa szanse na wyższe zyski. O tym, że to gra warta świeczki przekonać może sukces kinowego Marvela, który zaczął się przecież jako adaptacje komiksów (nawet, jeśli Mysz udawała, że niekoniecznie, aby oszczędzić na wypłatach dla scenarzystów komiksowych, z których pomysłów korzystała – to jednak osobny, dość przykry, temat). Łatwiej sięgnąć po już wykreowany, a przede wszystkim już sprzedany, świat i bohaterów, niż budować wszystko od podstaw. Oczywiście samo zaadoptowanie znanej prozy nie musi oznaczać pewne sukcesu, o czym przekonała się Mysz inwestując w Księżniczkę Marsa. Trochę pracy w reklamę trzeba mimo wszystko włożyć, czego w tym przypadku zaniedbano. Więcej takiego błędu Disney nie popełnił i np. akcje marketingowe Gwiezdnych Wojen były lepsze niż same Gwiezdne Wojny.
Skoro jednak filmowcy (i twórcy gier) otrzymują gotowy materiał stanowiący wręcz przepis na sukces, to po co ów materiał zmieniać? Odpowiedź znów wydaje się prosta: ponieważ tak języki filmu, jak i gier różnią się od języka literatury. Stąd pozycja adaptacji. No dobrze, to zrozumiałe. Ale w jaki sposób zmiana płci postaci w Diunie, kolorów skóry bohaterów Koła Czasu czy roli społecznej jednej z ważnych postaci w Wiedźminie (Cahir z szlachcica niepośredniego rodu, ale jednak żadna ważna politycznie postać zmienia się nagle w wodza armii) ma służyć zmianie języka literackiego na język kina? Otóż, nie temu ma służyć, bo niby jak. To inny rodzaj adaptowania. To adaptowanie do wymogów aktualnego czasu.
Jest bowiem prawda czasu i prawda ekranu.
Wszyscy na świecie wiedzą, że kiedyś było gorzej. Prawie wszyscy, bo w Polsce wiemy, że to lepiej już było. Niemniej kiedyś w teatrze grali wyłącznie mężczyźni (dawniej powiedziałbym, że biali, ale ostatnio istnieje spory nacisk, by pokazywać, że starożytna Grecja wcale nie była biała), potem do teatrów dopuszczono kobiety, a co za tym idzie, także do kina. Niemniej długo owo kino okupywali wyłącznie biali aktorzy i białe aktorki (nawet jeśli grali przedstawicieli innych ras, pouczające jest pod tym względem oglądanie kolejnych ekranizacji Ostatniego Mohikanina – a pierwsza pochodzi już z 1911 roku), potem zaczęła nastawać coraz większa sprawiedliwość społeczna, która obecnie jest już tak sprawiedliwa, że dla wyrównania krzywd teraz to aktorzy i aktorki innych ras grają białych. Świat stale się więc zmienia i kino stara się za tymi zmianami nadążyć. Co jest zresztą stałą kina cechą. Kiedy w Niemczech świat zmieniał się na brunatno, niemieckie kino wychodziło tym zmianom naprzeciw, podobnie jak gdy w Rosji i jej okolicach zmieniał się na czerwono. Jak wyglądały przemiany społeczne w nietotalitarnym świecie zachodu możemy obserwować na przykładzie wspomnianego Ostatniego Mohikanina, ale także na przykładzie kolejnych adaptacji filmowych Trzech Muszkieterów. Z każdą rośnie w nich niezależność i girl power Konstancji, zaś Milady staje się coraz mniej czarnym charakterem. Ukoronowaniem zmian Milady są chyba ekranizacje, przepraszam: adaptacje: amerykańska z 2011 roku, w której Milady jest już właściwie typem antybohaterki oraz rosyjska, bodaj z tego samego, albo z 2012 roku, w której dochodzi do pojednania Milady z Atosem. Z kolei w brytyjskim serialu z 2014 muszkieterowie (szlachta) kulą się przed sztorcująca ich Konstancją (mieszczka), Milady drze się na kardynała a król kompletnie nie ma nic do powiedzenia przy przebojowej i inteligentnej królowej. Girl Power pełną gębą. Serial nie udaje zresztą, że ma coś wspólnego z powieścią i kompletnie ignoruje jej fabułę. Obecnie przygotowana jest kolejna ekranizacja, francuska. Twórcy zapowiadają, że będą trzymać się oryginału, jak tylko się da. Acz także wychodzą naprzeciw nowym czasom i wprowadzają do powieści postać wzorowaną na podobno (francuska wikipedia mówi o nim jako o „pierwszym czarnoskórym oficerze w armii francuskiej”, ale pułku kawalerii) rzeczywiście istniejącej w historii, ale nieobecnej w powieści, czyli czarnoskórego muszkietera. Przy czym nie będzie to jedyny muszkieter o ciemnej karnacji, ponieważ takiejż będzie również Aramis Z kolei Konstancję gra aktorka z Algierii, co trochę pasuje a trochę nie, Konstancja wyglądała bowiem według opisu następująco: „Była to zachwycająca dwudziestopięcioletnia kobieta, brunetka, z niebieskiemi oczyma, z noskiem lekko zadartym, ząbkami prześlicznemi, z cerą zabarwioną lekkim szkarłatem, z odbłyskami opalu” (za tłumaczeniem z roku 1927, bo takie mi pierwsze wyskoczyło w necie, tłumacz niestety nie został podany). Brunetka pasuje, ciemniejszą cerę da się wybaczyć, niebieskie oczy niestety zostają złożone na ołtarzu zmian. Tak więc znów dostaniemy ekranizację dostosowaną do zmian współczesnego świata. I tym zmianom mają służyć obecnie zmiany w adaptacjach najczęściej.
Gorzej, że ekranizacji tej towarzyszy ejdżyzm i aktor grający Aramisa (w powieści postać ta ma 22-23 lata) ma lat 47, Portosa gra aktor 37 letni – brakuje w powieści określenia wieku Portosa, miał jednak z pewnością mniej niż 30 lat, tyle bowiem liczył najstarszy z przyjaciół – Atos. Tego zaś (trzydziestolatka) gra aktor 55 letni, którego dodatkowo wszyscy mężczyźni na Ziemi nienawidzą, ponieważ jest mężem Moniki Belucci. Samej Moniki, o ile wiem, w filmie zabraknie (skandal), za to pojawi się inna wywołująca męskie westchnienia gwiazda – Eva Green. Ponieważ paniom wieku się nie wypomina, wspomnę tylko, że gra ona, co oczywiste, Milady, a zatem kobietę liczącą 20 do 22 lat, blondynkę. Osiemnastoletniego D’Artagnana gra aktor 31 letni. Czemu tyle wydziwiam nad wiekiem aktorów? Bo to kolejna cecha adaptacji filmowych – aktorów tylko z grubsza dobiera się pod kątem ich podobieństw do oryginalnych postaci. Równie ważne, a czasem ważniejsze są aktualna moda, czy to społeczna, czy na danego aktora. Brad Pitt zagrał Achillesa, bo pół kobiecego świata się w nim kochało. Tę samą rolę w ostatnim serialu stanowiącym adaptację Iliady, zagrał aktor afrykańskiego pochodzenia, bo tak nakazywał inny rodzaj mody. Wiek, podobieństwo do opisu książkowego, miewają mniejsze znaczenie niż popularność danych aktorów, czy widzimisię castingowe producentów i reżyserów. I to także jest część owego „języka kina”. Gdy mają pod tym względem o tyle lepiej, że mogą bohaterów dostosowywać do wizji pisarzy niemal bez ograniczeń. Choć i one chadzają własnymi ścieżkami.
Oczywiście, Wiedźmin królujący od lat na Zardzewiałych Krypach, jest tu znakomitym przykładem. Pomysł twórców gry na adaptację powieści stał się przy okazji jedną z przyczyn wojen, jakie toczą nadal między sobą fani. Poszło o „słowiańskość”. Osoby odpowiedzialne za wygląd gry wymyśliły, że podkręcą scenograficznie obecną i u Sapkowskiego słowiańskość, dzięki czemu owa scenografia stała się dla polskich (i, co dość istotne, rosyjskich) graczy swojska, natomiast dla zachodnich i bardziej niż Rosja wschodnich cudownie egzotyczna, odmienna od wszystkich Baldursgejtów, Elderskrolsów, Divinitów i całej reszty quasi średniowiecznego erpegowania. Okazało się to strzałem w dziesiątkę biznesowo. Wytworzyło jednak u części graczy przekonanie, że Wiedźmin to słowiański świat, co z kolei wywołało oburzenie części czytelników. I tak się to toczy. Czy świat Sapkowskiego jest słowiański? Słowiańskawy bywa z pewnością i bez trudu można sobie wyobrazić, jak Geralt wędruje przez wsie wyglądające dokładnie jak w grze. Jednak owo wyraziste usłowiańszczenie było adaptacyjną interpretacją twórców gry.
Interesująca jest w podobnym kontekście decyzja twórców growej adaptacji powieści Stanisława Lema Niezwyciężony. Zdecydowali się bowiem pójść śladem Fallouta i postawić na retrofuturyzm. W przypadku Niezwyciężonego ma to sens, jeśli przypomnimy sobie, że adaptacja dotyczy powieści wydanej w 1964 roku. Lem mógł wymyślać atomowe silniki rakietowe, nieożywioną ewolucję, wirtualną rzeczywistość i czytniki e-booków, jednak kiedy czytamy u niego o podróżach kosmicznych, astronawigatorzy i kapitanowie gwiezdnych okrętów posługują się w wielu przypadkach technologiami zbliżonymi do współczesnych Lemowi, gdy akurat pisał daną powieść. W Edenie zatem rozbitkowie mogą w wywróconej rakiecie ustawić piramidę z atlasów gwiezdnych, posiadają bowiem na pokładzie bibliotekę a wiedzę dotyczącą astronomii i fizyki przechowują w książkach. W związku z tym przyrządem niezbędnym do wyznaczania kursu na papierowych gwiezdnych mapach może okazać się cyrkiel. Może to dziś wydawać się zabawne, bądź trącić myszką. Niemniej retrofuturystyczne kombinezony i blastery z gry, stylizowane na to, jak wyobrażano sobie przyszłość w latach 60 XX wieku, to interesujący pomysł scenografów z gier. Mogli postawić na współczesną nam supernowoczesność, zdecydowali inaczej. I to także rodzaj adaptacji.
Z podobnego założenia wyszli producenci aktorskiego serialu Cowboy Bebop, którzy z oryginalnego anime przenieśli stylistykę świata, ale także np. walk, dosłownie przenieśli też muzykę, ale za to poszaleli ze scenariuszem tak, że wygląda on jak wariacja na temat oryginału. Niby, z grubsza, jest mniej więcej tak samo, ale jednak nie – nawet historie głównych bohaterów odbiegają od oryginału. Że Faye, która w oryginale miała romans z facetem, teraz baraszkuje z kobietą, to oczywista oczywistość. W tym serialu adaptacja, podobnie jak w Niezwyciężonym, zachowała wierność stylistyce i scenografii, ale ze scenariuszem już poszalała. Nie jest to jednak tak kompletny odjazd jak w przypadku np. serialowych Muszkieterów, bo Cowboy trzyma się jednak historii oryginału, tylko opowiada ją na swój sposób.
Tyle słowem wstępu.
Spokojnie, zaraz nie nastąpi następna ściana tekstu. Powyliczałem różne sposoby adaptacji. Jedne wychodzą lepiej, inne gorzej. Ich ocena to często kwestia gustu. Dla przykładu – mnie się aktorska wersja Cowboya podoba, choć dostrzegam jej niedoskonałości. Nową Diunę krytykuję bardziej, a gdy spróbowałem obejrzeć serial Wiedźmin po raz drugi, na chłodniej, ilość moich zarzutów wobec niego tylko wzrosła. Oglądanie serializacji Koła Czasu porzuciłem całkowicie po trzecim odcinku i raczej nie wrócę, bo nic mnie do tego serialu nie ciągnie. A czytam, że niektórzy się nim zachwycają.
Zważcie, proszę, że piszę z perspektywy twórcy. Jest więc ona, być może nieco odmienna. A to z tej przyczyny, że kiedy widziałem zmiany w Diunie, Wiedźminie (serialowym) czy Kole Czasu, odruchowo zadawałem sobie pytanie, jak bym się poczuł, gdyby jakiś reżyser/producent/scenarzysta uznał, że wie ode mnie lepiej, jak ma wyglądać adaptacja mojej prozy (jasne, nigdy się o tym nie przekonam, ale nie w tym rzecz). Bo widzicie, slogan o konieczności przełożenia języka literatury na język kina, to często właśnie tylko slogan. Zmiany płci, koloru skóry, charakteru postaci, a czasem jej historii (żonaty Perrin w Kole Czasu) to nie kwestia „języka filmu”, tylko koniunturalizmu, albo przekonania, że trzeba fabułę jeszcze dodatkowo uatrakcyjnić. Nieszczęsny Perrin (w powieści nieśmiały chłopak – nastolatek, który kompletnie nie wie jak radzić sobie z kobietami, także dlatego, że nie ma w tym doświadczenia (młody jest), w filmie – żonaty dorosły facet) to sztandarowy przykład „wiedzenia lepiej” przez filmowców. I przyznam, że gdybym musiał oglądać, jak filmowcy zmieniają mi takiego Perrina, albo rujnują mój pomysł na społeczeństwo stworzonego przeze mnie świata zmieniając płeć postaci w Diunie, bo reżyser „jest feministą”, to szlag by mnie na miejscu trafił. Mam to wyraz pogardy dla tego, co pisarze stworzyli. Za bezrefleksyjne przekonanie o własnej wyższości nad twórcą, z którego pracy korzystamy. I nie chodzi o to, że chcę teraz założyć na twarz białą maskę wyciętą z prześcieradła i zacząć machać flagą Ku Klux klanu. Zmiana koloru skóry i płci (wiadomo, w którą stronę) postaci w adaptacji Fundacji Asimova nie ma takiego znaczenia, jak te same zmiany w Diunie. W Diunie rozsadza ona starannie zaplanowany świat i nie jest wcale potrzebna, bo można w Diunie szaleć w wielu przypadkach z kolorami skóry jak się chce (niechby Kynes był czarnoskóry, luz, to nic nie psuje) a silnych kobiet jest tam zatrzęsienie. W Fundacji to faktycznie jest uwspółcześnienie obsady. Które też gra lepiej w filmie o przyszłości, niż w Kole Czasu, gdzie tożsamości lokalne są oparte na wyglądzie postaci. A co twórcy również wyrzucili do śmieci. Nie w imię „języka kina” lecz w imię wymogów współczesnej postępowości. Bo jak wiemy z losów gry Kingdom Come: Deliverance, opowieść o średniowiecznej Europie, która nie wygląda jak współczesny Nowy Jork, to rasizm.
Oczywiście, nie jest tak, że zmiany wprowadzane przez filmowców zawsze są na gorsze. Wspomniana niżej Fundacja to pozytywny (póki co, bo chwalę dzień przed zachodem słońca) przykład. Z kolei netfixowski Cień i Kość dość powszechnie uważany jest za ciekawszy od powieści… Acz w tym przypadku twórcy serialu chwaleni są nie za odejście od pierwowzoru, ale za połączenie w jedną fabułę dwóch, poniekąd niezależnych od siebie powieści, których akcja rozgrywa się w tym samym świecie.
Mój problem z adaptacjami wynika z przekonania, że towarzyszy im często pośpiech, brak głębszej refleksji. W serialu Fundacja wydają mi się przemyślane, czasem wręcz konieczne. Powieści Asimova są archaiczne znacznie bardziej niż powieści Lema, co gorsza to właściwie zbiory opowiadań rozgrywające się w jednym świecie i zwykle niepołączone bohaterami. Tu rzeczywiście „język serialu” mógłby to ciężko znieść. Zmian w innych wymienionych tu filmach i serialach nie da się tak wytłumaczyć. Adaptacje mogą być mądre, mogą wynikać z wizji twórcy (to przykład dwóch ekranizacji Diun) i wtedy mogą do nas trafić albo nie, możemy zgodzić się z taką interpretacją albo nie. Zasługują jednak przynajmniej na uwagę. Niestety, zmiany w adaptacjach zbyt często wynikają z koniunkturalnych potrzeb i rozbuchanego ego filmowców. I wiążą się z brakiem jakiegokolwiek szacunku do pisarzy i ich pracy. Nie lubię wizji Śródziemia w wykonaniu Jacksona, ale szacunku do oryginału odmówić mu nie sposób. Twórcy Cowboy Bebop trochę szaleją z oryginałem, widać jednak miejsca, w których kłaniają mu się w pas. Diuna, ech, to reżyserskie zapatrzenie w siebie ale przynajmniej wizualnie imponujące. Serial Koło Czasu Robertem Jordanem i jego wizją otwarcie niemal gardzi. Twórcy kolejnych adaptacji Trzech Muszkieterów zupełnie, w moim przekonaniu odjechali. Co zabawne, jedną z najciekawszych jest ta, która poniekąd była też najbardziej obrazoburcza – obdzierała czwórkę bohaterów z heroizmu, podkreślała ich słabości, pokazywała w zgoła nieszlachetnych sytuacjach. Stworzył ją Richard Lester, który opowiadając o swoich inspiracjach, powiedział, że po prostu wczytał się w powieść i odkrył w niej rzeczy, których inni filmowcy nie pokazywali, może dlatego że wtedy bohaterowie robili się za mało bohaterscy. Lester także interpretował więc dzieło, stworzył adaptację, kto wie, czy nie najwierniejszą oryginałowi. Działo się to w roku 1973. W czasach, gdy filmowcy jeszcze czytali z uwagą powieści, które chcieli adaptować.
Ciekawe spostrzeżenia. Myślę, że jeszcze dodałbym problem związany z wiekiem wspomnianych przez Ciebie dzieł. To historie, które raczej nie zaciekawiłby osób o młodszym od nas roczniku 😉 twórcy więc jeszcze są zmuszeni sprostać problemowi przełożenia na język nowych odbiorców. Dlatego właśnie “poprawność polityczna” jest tak narzucana. W dobie mediów piejących “tolerancja”, nie ma miejsca na nietolerancję nawet w przypadku produkcji, jak wydawałoby się, historycznych – vide ten serial z czarnoskórą żoną króla Anglii. Niestety, obecne “młode pokolenie” nie jest zainteresowane historią obiektywną. Narracje życia przejęły media, głównie społecznościowe, przez co mimo, że na ustach jest “wolność” artystyczna to jednak mamy największą jak dla mnie cenzurę (sorki, jestem dzieckiem lat 90, więc komunizm mnie ominął ;P). Większość nie przeżyłaby produkcji na miarę Świata według Bundych, czy nawet polskiej Seksmisji (wiem, przykłady niehistoryczne, czy nawet adaptacje, ale rozumiecie o co mi chodzi :P).
@Revant
Tak, często chodzi o to, by stare opowieści wpisywać w nowe narracje. Ale czasami to dążenie bywa przegięte. Dla przykładu: powieść Koło Czasu opowiada o świecie matriarchatu i pełnej różnorodności rasowej, tyle, że te rasy są przypisane do konkretnych krain (bo nikt nie wymyślił samolotów i podróże zabierają sporo czasu). A mimo to powieść okazała się nie dość postępowa. Pytanie – czy naprawdę odbiorcy aż tak tego oczekują? Sukces egzotyki w grze Wiedźmin mógłby wskazywać, że jednak pragną różnorodności (ale niekoniecznie rozumianej tak, jak oczekują postępowcy).
Przy czym rozumiem potrzebę zmian. Pytanie, czy nie są to czasem zmiany dla samych zmian. I jeszcze możliwe, że jeśli ktoś nakręci wierną adaptację Trzech Muszkieterów to parę pokoleń oglądaczy, którzy nie czytają bardzo się zdziwi jakie to oryginalne. Bo ostatnia wierna ekranizacja to ta z 1973:P. Ok, nie licząc śpiewanej rosyjskiej, która jest ciut późniejsza.
@bosman_plama
Ja to wiem, Ty to wiesz, geeki to wiedzą, ale głównie amerykańskie młode pokolenie nie wie 😉 dopóki wszystko co najważniejsze kręci się w Hollywood lub głównym sponsorem jest jakiś amerykański moloch to my możemy sobie pisać. Smutni panowie w garniakach będą liczyć zyski, a twórcy muszę się wpierw z nimi rozliczać. Reszta musi szukać szczęścia na kickstarterach.
Wydaje mi się że częścią problemu o którym piszesz jest recykling naszej kultury. Nazywało to się kiedyś postmodernizmem chyba. Wciąż wracają te same historie jak np. Trzej Muszkieterowie. Kolejni twórcy próbują czymś się wyróżnić, zaszokować, być oryginalnym. Więc kombinują. Tu zmienimy płeć, tam rasę a tam charakter. To trochę jak z adaptacjami dzieł Szekspira. Albo Mickiewicza – patrz afera z Dziadami. No i musi się sprzedawać. A najlepszą reklamą jest kontrowersja. Będzie głośno, TVP wrzuci na pasek, TVN pochwali, Twitter zakrzyczy i kasa się zwróci. Nawet mierny twór, ale głośny, zarobi.
@Tichy
Ten recykling jest szczególnie widoczny w Stanach (i może w Bollywood, bo ono ściąga ze Stanów na potęgę). Bo już kino japońskie czy koreańskie potrafi być jednak kreatywniejsze. To faktycznie może być współwina wulgarnie rozumianego postmodernizmu (bo w nim nie chodzi tylko o opowiadanie tej samej historii, tylko z lepszymi wybuchami, ale o opowiadanie jej na nowo, odkrywanie w niej rzeczy niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka). I tak, oczywiście, że afrykańska Anna Boleyn, podobnie jak afrykański Achilles miały na celu głównie marketing, bo przyciągały uwagę, a do tego wpisywały się w ‘słuszność”. To jest zresztą niepokojące, gdy twórcy przy produkcji filmów zastanawiają się, co jest słuszne.
@bosman_plama
Słuszność tylko tam, gdzie nie szkodzi dochodom. Dlatego na plakatach filmowych w Chinach usuwamy lub zmniejszamy postać czarnoskórej postaci, na arabskim Twitterze nie dajemy tęczowych flag.
@lemon
A to osobna sprawa, Triumf postępowości stoi na glinianych nogach. Zastanawiam się czy postępowcy w takich Usach zdają sobie z tego sprawę, ale mają gdzieś hipokryzję tych wszystkich korpo, byle im było dobrze, czy też żyją w świętej naiwności.
Z drugiej strony to tylko konsekwencja bańkowego świata. Możliwy jest taki rozwój technologii, w którym algorytmy będą dobierać rozwój filmu pod katem wyliczonych preferencji odbiorcy, dzięki czemu Ty będziesz oglądał odrobinę innego Capitana Amerykę VIII niż Twój sąsiad.
Bardzo ciekawy (i na czasie!) temat. Do tego bardzo skomplikowany. Kilka uwag ode mnie, jako konsumenta:
1. Ja staram się (do momentu wchłonięcia adaptacji – trudna sprawa) oceniać oddzielnie to czy coś jest dobrym dziełem oraz to czy jest dobrą adaptacją. I ta pierwsza ocena jest dla mnie dużo, dużo istotniejsza. Jeśli film/serial jest świetny, to nie interesuje mnie jak dobrze odzwierciedla założenia dzieła, które adaptuje, czy którym się inspiruje. Twórcy adaptacji mogą zmieniać płcie, wiek itd. o ile robią to w sposób nie rozwalający niczego w adaptacji (czy pozostaje w zgodzie z zamysłem oryginału – dla mnie, to sprawa drugorzędna). Może to być nawet tak luźny związek jak między “Jądrem ciemności” a ” Czasem Apokalipsy”; nie dbam o to, magia to magia – jeśli uda się ją osiągnąć, to nie będę się boczył, że innymi środkami. Problem pojawia się jeśli dzieło adaptujące jest słabe – wtedy można szukać wśród przyczyn również niewystarczającej wierności oryginałowi.
2. Im silniejszy związek odczuwamy z oryginałem, tym więcej zmian jesteśmy skłonni wrzucić do kategorii “oburzających”. Cate Blanchett jako Lilith, w adaptacji Borderlandsów? WTF?!? Adaptacja będzie z tego marna, ale wciąż może to być świetny film. I jeśli tak się stanie – dołożę wszelkich starań, by nie myśleć o tym jakie aktorki widziałbym jako rudą wojowniczkę…
3. Interesująca jest zależność między wizją twórcy/ów, a naciskiem ze strony “otoczenia”. Jeśli chodzi o wizję, to ja bym tu żadnych granic nie widział – twórca adaptacji, to jednak twórca, nie odtwórca i nie wydaje mi się, by powinien być związany zamysłem autora oryginału. Niech robi jak uważa i to niech jego dzieło się broni potem samo. Niestety stopień wolności twórców adaptacji jest bardzo różny i najczęściej pewnie nie tak duży jak to sobie wyobrażamy. Inwestor chce pewności zarobku, fani chcą realizacji swoich wyobrażeń, wojownicy ideologiczni chcą implementacji swoich poglądów, internetowy motłoch chce chleba lub krwi (a najlepiej obu elementów) itp. itd. Generalnie – obecnie tworzenie czegokolwiek (popularnego, drogiego) jest drogą przez pole minowe… Tym bardziej, jeśli coś się uda zrobić dobrze, to na pewno staram się nie rozliczać tego w dodatkowej kategorii – wierności pomysłom oryginalnym. To by tylko prowadziło do rozczarowania, czy frustracji, a po latach konsumpcji nauczyłem się, że nie są to uczucia, które warto odnajdywać.
PS. “Wszyscy na świecie wiedzą, że kiedyś było gorzej. Prawie wszyscy, bo w Polsce wiemy, że to lepiej już było.” – swój człowiek 😀 Jak będą szukać scenarzysty do “Dnia świra 2”, to pukaj do drzwi Koterskiego, bo tak przedstawiać kwintesencję polskości, to nie każdy potrafi 🙂
Cytując klasyka: sorry, mamy taki klimat. Inkluzywność i poprawność polityczna nadrzędnymi wartościami. Każda nowa produkcja musi odhaczyć pewne punkty z listy wymogów. 🙂
Sam zmieniłem swoje podejście do
ekranizacji(nic takiego już nie powstaje) adaptacji po którejś części “Władcy Pierścieni” Jacksona. Najpierw się ostro zżymałem na odstępstwa od materiału źródłowego, ale w pewnym momencie uznałem, że pieprzę to i od tej pory traktuję takie produkcje jako osobne twory, tylko inspirowane literaturą. Po się denerwować. “Diunę” czytałem dość dawno temu i film mi się podobał. Jako widz nie pamiętający szczegółów nt. Kynesa nie miałem problemów ze zmianą płci u tej postaci. W filmie jako samodzielnym tworze ta zmiana w żaden sposób nie wpływa na odbiór historii, spłyconej z powodu ograniczeń czasowych. Wewnętrzna spójność została zachowana.Netfliksowej wersji “Cowboy Bebop” niezbyt nawet chce mi się oglądać. Odstręcza mnie jakaś taka “taniocha” w charakteryzacji postaci, trailery mnie nie przekonały i nie widzę, żeby twórcy mieli coś ciekawego do zaproponowania względem anime. Ta sama “taniocha” mierziła mnie w pierwszym sezonie “Wiedźmina”, tuż obok niepotrzebnych zmian fabularnych, ale oglądał będę, bo te minusy są w pewien sposób równoważone plusami.
Tak więc niech sobie filmowcy zmieniają postacie i historie do woli. Te decyzje będą się bronić albo nie. Idealne ekranizacje istnieją tylko w mojej głowie.
PS “Koła Czasu” nie czytałem i nawet nie zamierzam się porywać na te dziesiątki tysięcy stron, ale z różnych opinii wiem, że i Jordan potrafił przynudzać. Do serialu podejdę bez uprzedzeń, ale przyznam od razu, że trailery niczym mnie nie zaciekawiły.
@lemon
O, Jordan był mistrzem przynudzania. Z tym cyklem jest w ogóle zabawnie, bo pierwszy tom wygląda jak zamknięta całość. Toż nawet głównego złego zabijają w finale. Ale potem okazuje się, że to nie był główny zły, a jeszcze potem, że nawet go nie zabili:). Jordanowi wyraźnie podobało się zarabianie na powieści i pisał kolejne tomy, choć pojęcia nie miał, co w nich umieścić. No i szły opisy absolutnie wszystkiego, jeden z bohaterów przez dwa tomy nie wychodził z łóżka kochanki… Przy czym Jordan finał miał zaplanowany, tylko nie przewidział aż takiego zainteresowania. Przynajmniej kolejne tomy wypuszczał regularnie (na pana patrzę, panie Martin).
Niemniej konstrukcję świata sobie przygotował i ta właśnie konstrukcja trochę w serialu trzeszczała.
Cowboy bebop właśnie został zcancelowany po jednym sezonie. Just FYI
@maladict
Ciekawe jak będzie z adaptacją One Piece :-/ sam mistrz Oda macza w niej palce, więc może wypali
@maladict
Tak, właśnie przeczytałem. Jakoś strasznie szat nie rwę, bo choć mi się spodobało, nie wydziarałem sobie na lewym ramieniu podobizny aktorskiej wersji panny Valentine. Ale jednak szkoda, choćby dlatego, że oryginalna próba podejścia do tematu przepadła, a nieoglądalne klony wszystkich innych seriali fantastycznych w stylu Another Life sobie drugosezonują. Prawdę mówiąc lepiej mi wchodził ten CB niż pierwszy sezon Wieśka, może dlatego że wobec CB nie miałem żadnych właściwie oczekiwań.
@maladict
A ja właśnie sobie oglądam anime na Netfliksie, chyba niedawno się pojawiło.
Moim zdaniem jak robić coś z “Niezwyciężonym”, to tylko w klimatach retrofuturystycznych, uwspółcześnianie sporo by zgubiło. Przekleję początek książki, w spoilerze, bo długie (ale warto).
Co do ekranizacji/adaptacji, to ja tam mam luźne podejście do tematu i lubię nawet “Opowieści z Ziemiomiorze” młodego Miyazakiego, choć echo trzasku fanowskich dup do dziś niesie się w dolinach. A pierwszy sezon Dirka Gently’ wolę nawet od książki, choć tę czytałem po polsku i może dlatego mi nie podeszła. Serial polecam, w pierwszym sezonie jest świetnie rozpisany motyw podróży w czasie, wszystko ładnie się skleja na końcu.
Ale ostatnio moje dość luźne podejście zostało wystawione na próbę. Zacząłem oglądać The Watch i mimo niskich ocen nawet się podoba, ale. Ale nawet nie o to chodzi, że Lord Vetinari jest starszą panią, niepodobną do nawet portretu na plakatach (dobra, trochę o to). Ale chyba pierwszy raz w życiu czepnę się koloru skóry aktora. Chodzi o sierżanta Keela. Jak to jest możliwe w ogóle? Ktoś czegoś nie doczytał? Poza tym nie ma funkcjonariuszy Colona i Nobbsa, ostoi Straży Miejskiej Ankh-Morpork. Kto do tego dopuścił? Tyle pytań bez odpowiedzi.
Poza tym zacząłem w końcu tego całego Cyberpunka i technicznie jest całkiem spoko, zupełnie nie wiem, o co chodzi ludziom w internecie. Fabularnie jeszcze nie wiem, ale ten kolega V od Iguany wygląda trochę jak Popek, albański władca. Choć przyznam, że gram na Geforce Now, nie chce mi się męczyć mojej wiernej 750Ti, a na razie nie zmienię, bo wiadomo.
@furry
Wiedziałem. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.
Serial Dirk Gently. Tym razem to nawet zapiszę aby nie zapomnieć.
To jest historia z książki, czy coś nowego wymyślili?
PS. Obejrzałem drugi sezon “Wiedźmina”. Odwołuję wszystko, co złego mówiłem o innych “adaptacjach”. Nowy sezon nie tyle nagina granice znaczenia słowa “adaptacja”, co beztrosko je roztrzaskuje, skacze po szczątkach, oddaje na nie mocz, po czym odlatuje w podskokach.
Przy czym serial, sam w sobie nie jest zły. Na pewno lepszy niż pierwszy. Ale równocześnie to sztandarowy przykład, że słowo: “adaptacja” służy obecnie za wytrych, którego celem jest zapewnienie sobie alibi dla np. nakręcenia “Odysei kosmicznej” jako fantasy.
@bosman_plama
Obejrzałem, bawiłem się dobrze, ale uczucia mam mieszane…
Faktycznie, w drugim sezonie Lauren odleciała ze swoją wizją. Z jednej strony: skoro nie jest to zwykłe odtworzenie książek, to ogląda się w niepewności, nie wiedząc co się zdarzy, kto zginie itp.; mi to pasuje. Z drugiej strony: wolność artystyczna twórcy – tak, ale dzieło musi się bronić jako to czym jest; i tutaj nie jest idealnie. Jest dobrze, ale widać braki. Za dużo politykowania i gadania; takiego niezbyt interesującego, bo sprawiającego wrażenie ustawiania pionków na szachownicy pod sezon 3, a niewiele wnoszącego tu i teraz. Nie pomaga odejście od książek – zmiany trzeba przedstawić, potem wytłumaczyć, a na koniec jeszcze pogadać o konsekwencjach, żeby widz zrozumiał. Gadanie, gadanie, gadanie…. Z nowych postaci tylko Dijkstra mi się spodobał. Wiedźmini – niedookreśleni, Vesemir jakiś taki… zaślepiony. Widoczne są problemy finansowe – za mała skala scen batalistycznych, za dużo rozmów na tle CGI, zbyt wiele scen bliższych teatrowi (zmora seriali od Netflixu – raczej z powodu kasy niż braków warsztatowych operatorów/reżyserów) niż filmowi. Z powodu Covidu cały sezon kręcono w UK i to widać – gdzie cwałuje 7 Anglików, kręcąc na Węgrzech byłoby ich stać na 14 czy 21 cwałujących Węgrów i scena miałaby inny rozmach. Zajebistego fachowca, który reżyserował sceny walk w Blaviken (lepszego machania mieczami nigdzie nie widziałem – ani w filmach, ani w serialach) mieli tym razem wziąć na cały sezon, więc czekałem na więcej tak efektownych pojedynków bronią białą, ale było ich w sumie nawet mniej niż w 1 sezonie; fakt – w zamian dostaliśmy dużo więcej (i lepszych niż w sezonie 1) pojedynków z potworami oraz częstsze używanie znaków. Zabrakło funduszy na więcej wszystkiego?
Wiedźmin od Netflixa zapewne nigdy nie osiągnie klasy GoT z najlepszych sezonów, bo platforma wydaje miliardy $, ale na pierdyliardy seriali i filmów, więc w przeliczeniu na pojedynczy wychodzą grosze. Jeśli sezon 1 serialu okazuje się hitem i bije jakieś tam rekordy oglądalności, a oni nadal żałują kasy na sezon 2gi (jednocześnie robiąc kolejne 5 filmów z kategorii 4/10, ale z super znanymi aktorami…), to nie ma nadziei. Szkoda, że za Wieśka nie zabrało się HBO…
Jednocześnie, czekam na kolejne sezony i będę oglądał na pewno. Geralt wciąż świetny, Ciri w końcu błyszczy, a rozwój ich relacji ogląda się bardzo przyjemnie. Dobre są walki, wiele scen jest pięknie przedstawionych, miksowanie dźwięku dobrze korzysta z LFE. To dobry serial; na pewno nie 10/10, ale jak patrzę na nagonkę (już ruszyło, np. na Metacritic) i oceny typu 0/10 (bo za mało cycków, bo zabili xxx, a książkach tego nie było itd.), to mam ochotę podwyższać swoje oceny, jako przeciwwagę…
PS. Sapkowskiemu sezon 2 się podobał. Widocznie jeśli kasa się zgadza, to łatwiej o akceptację autora 🙂 Gry były hołdem (z przyklękiem, pokłonem i pocałunkiem w pierścień) dla jego książek, robiły wszystko by utrzymać ducha oryginału, ale kasa się nie zgadzała, więc… wiadomo jak było.
@aryman
Odnośnie Sapkowskiego – jasne, że chwali serial za pieniądze. Ale wydaje mi się też, że może lepiej rozumieć język kina niż gier, bo na filmach wychowywał się równolegle z wychowywaniem na literaturze. Natomiast gry to dla niego coś nowego, co przyszło gdy już, cóż, nie byl dzieckiem, ale dojrzalszym mężczyzną, już w znacznym stopniu ukształtowanym. Stąd ten jego dystans do gier. Choć oczywiście niechęć wynikająca z poczucia, że został wykiwany też zrobiła swoje.
Problem z serialem wynika, imo, także z tego, że wygląda jak pisany ad hoc. Ktoś wpada na pomysł, że nieźle byłoby zrobić orgietkę z wiedźminami, to super – dołożymy kurtyzany znikąd do twierdzy wiedźminów położonej na odludziu, do której ścieżka ma być tajemnicą. A, tajemnica, jkaby to pogodzić… O, wymyślimy, że panny dostaną jakiś specyfik, który po wszystkim wymaże im pamięć. Ale skąd one się tam wzięły? Eskel je przyprowadził? ALE SKĄD? Z burdelu za rogiem?
I to, niestety, nie jedyny przypadek. Mogę uważać odchodzenie od oryginału za błąd (najlepszy jest pierwszy odcinek, który najmocniej trzyma się oryginału), ale problem w tym, że ten serial odchodzi nawet od własnej logiki.
@bosman_plama
No obejrzałem wczoraj 2 odcinek. Masakra jakaś. Wiele mógłbym wybaczyć – taki sobie casting, twórcze podejście do książkowego oryginału – ale to było po prostu strasznie głupie. I na koniec Geralt wchodzi do Ciri, widzi, że nawet się nie pobrudziła i pyta Are you ok? Debil no. Wiedźmin może nie był najmądrzejszy, ale nie był idiotą!
I jeszcze ta wizualna oprawa – wszystko jest takie nieprawdziwe, bajkowe. Kiedyś była taka adaptacja “Opowieści z Narnii”. Chyba BBC – z lat 80. Pamiętam jak oglądałem ją jako młody człowiek – już wtedy lekko żenowała swoimi efektami, ale był to w końcu serial dla dzieci. Nadrabiał morałem, fajnym aktorstwem. Serialowy Wiedźmin bardzo mi wizualnie przypomina to dzieło. Wygląda jak bajka dla dzieci, strasznie teatralnie. A scenarzystom jakby czasem się przypomina, że celują w dorosłych – i wtedy wrzucają seks. W pierwszym sezonie to była ta idiotyczna orgia z Yenn, tu prostytutki w Kaer Morhen.
I naprawdę nie jestem jakimś fanbojem Sapkowskiego. Sagę czytałem dawno, gry ograłem, ale lubię ten świat, tych bohaterów i żal mi, że chyba nigdy już nie doczekam się fajnej ekranizacji Wiedźmina,
@bosman_plama
Faktycznie, obecność tych pań jest nie tylko zupełnie nielogiczna, ale też i bezcelowa. Co to miało pokazać, to nie wiem… Że wiedźmini tak bardzo chutliwi? Że “nadal możemy pokazywać nagie piersi”?
@aryman
No właśnie, to taki wąteczek, który wprowadzono, żeby był. Jasne, podrzucono tam info, że Geralt zna jedną z kurtyzan (czyli pewnie skorzystał z jej usług), a potem obecność pań zapełniła paręnaście sekund podczas zamieszania w twierdzy. I to właściwie wszystko. I dla takich “zysków” (plus trochę seksu) zdemolowano logikę przedstawianego świata. To dla mnie dość niepokojący sygnał.
@bosman_plama
Kurcze wszedłem tu pełen nadziei, że z kimś wreszcie będę mógł się w pełni na temat S02 Wiedźmina zgodzić i taki zawód 😉
Co do kwestii adaptacji to myślę, że tu nie ma o czym rozprawiać, ale nie podzielam waszego zdania, że w oderwaniu od źródła ten serial się broni, dla mnie się nie broni w ogóle. Tak jak aryman napisał nie ma nic złego jak w trakcie robienia adaptacji powstanie coś nowego świeżego i w sumie przechodzimy płynnie z adaptacji do inspiracji, ale tutaj wszystko co dodano to chaos wymieszany z niezdrową dawką politpoprawności. W pierwszy sezonie wszyscy przeżywali jednego czarnego w Blaviken i Driady z Bronxu, ale to było dodane bardzo subtelnie, przynajmniej jak na mój gust. W drugim sezonie natomiast co scena to serial krzyczy do mnie patrz! oto murzyn/arab/żółty/zielony/turkusowy, widzisz? przypatrz się! Jak dla mnie czarę goryczy przelała Nenneke, to już był cios poniżej pasa i to nawet nie chodzi o jej etniczność, ale cała ta świątynia Melitele zamieniona w jakiś buddyjski klasztor z, za przeproszeniem, kurwa palemkami. Te palemki. One wyryły mi się tak w pamięci, że już zawsze będę miał traumę 😀
Jedyny plus z sezonu drugiego to to, że odczuwam ogromną potrzebę znów przeczytać sagę bo ja już nie wiem co tam było zgodne a co niezgodne. Wszystko mi sie już pogmatwało. Dodatkowo od odcinka 5 do samego końca zdarzyło mi się parę razy przysnąć i dlatego nie rozumiem waszych deklaracji, że to coś jest dobrym serialem. A kiedy już byłem pewien, że więcej spierdolić się nie da to jako finał wjeżdża największy zwrot akcji z sagi, który oryginalnie jest tajemnicą do końca prawda? Ponieważ wszystko stanęło na głowie to w sezonie trzecim można się spodziewać dosłownie czegokolwiek.
Sezon pierwszy miał swoje mankamenty, ale na tle drugiego (poza Ziarnem Prawdy, które było jeszcze na modłę S01) to majstersztyk. Bardzo bym chciał żeby wciąż największym problemem tego show było to, że Calanthe jest brunetką. Dla mnie to jest poziom skiepszczenia mniej więcej równy ostatnim Gwiezdnym Wojnom, jest tak źle, że ja nawet nie jestem zły – jestem obojętny a gorzej chyba być nie może dla tegoż medium.
PS Jaskier i Yarpen to jedyne postaci, które są niezawodnie znakomite na przestrzeni obu sezonów. Z całym szacunkiem dla Cavilla, ale jak na tak wielkiego fana i książek i gier to ja nie wiem co on tu jeszcze robi (poza zarabianiem pieniędzy, ale to bije w autentyczność jego miłości do sagi).
@aihS
Jak to umysł działa wybiórczo… Ja ani razu nie zauważyłem tych palemek, zupełnie jakby ich nie było. Za bardzo skoncentrowałem się na świecach 🙂
Mi tam etniczność Nenneke w ogóle nie robi problemu, tylko sama gra aktorki nie powala. Pamiętam kreację Anny Dymny i jej ciepły, trochę matczyny ton wypowiedzi wydaje mi się dużo bardziej pasujący, niż to jak mówi obecna aktorka.
Cavill fanem jest i basta, ale próbuje walczyć od środka projektu, a nie trzaskając drzwiami na pożegnanie. W niemal każdym wywiadzie o S2 dodawał, że starał się wnieść więcej książkowego Geralta i jego dialogów, do wizji Lauren. Dla redakcji HR powiedział też coś takiego: (…) the actor remains committed to supporting Hissrich’s vision to keep The Witcher going for at least seven seasons. “Absolutely,” Cavill says. “As long as we can keep telling great stories which honor [author Andrzej] Sapkowski’s work.”. Teraz już jest jasne co miał na myśli w tych wszystkich wywiadach – na pewno nie jest fanem tak wielu zmian względem źródła i są tarcia między wizją showrunnerki, a jego. Pytanie na czyim stanie w kolejnych sezonach…
Dobrze zrobili nie czekając z ojcostwem Ciri do końca – dzięki temu będą mogli pobawić się rozważaniami nad wyższością “prawdziwego” ojcostwa, względem biologicznego, już w sezonie 3. Wiadomo jaki będzie tego finał, ale i tak drogę do niego chętnie obejrzę – z dużą przyjemnością oglądałem wszystkie interakcje Geralta z Ciri z S2.
PS. https://youtu.be/Tyb4LaMNAwI?t=288
@aihS
Hej, nie napisałem, że jest dobry, tylko, że nie jest zły:).
Przy czym dla mnie pierwszy sezon jest właściwie nieoglądalny. Raz przemęczyłem z ciekawości, szukając plusów na siłę.Spróbowałem zobaczyć go po raz drugi, przed obejrzeniem kontynuacji i nie byłem w stanie się przez niego przedrzeć.
Drugi sezon nie ma tej szalonej (ale niestety nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu) narracji, w której nic właściwie nie się klei. I ta względna prostota fabuły działa dla mnie na jego korzyść, oczywiście pod warunkiem, że zapomnimy iż powinna ta fabuła mieć coś wspólnego z powieściami Sapkowskiego. Jak nie zapomnimy, okręt zatonie.
Podobają mi się relacje Jaskier-Yennefer i Jaskier- Wiedźmin, choć nie rozumiem o co właściwie Jaskier miałby być na Wiedźmina tak bardzo wkurzony i co niby złamało mu serce.
Hinduistyczna świątynia Nenneke mi nie przeszkadza, bardziej mi przeszkadza, że Nenneke rzuca fuckami niczym jakiś Samuel L. Jackson.
Przeszkadza mi ten, no… Vesemir, o którym w recenzjach przedpremierowych pisali recenzenci co do jednego z zachwytem, a który jest żaden. A nie, czasem bywa badziewny. I nieludzko antypowieściowy. W ogóle wiedźmini są strasznie kiepscy.
Krasnoludy mi się w tym sezonie nie spodobały, bo wrzucono je “BO TAK”. Wiedźmin wychodzi na nie znikąd, one porzucają zlecenie (!!!) żeby sobie wyskoczyć na przygodę (!!!!!) a potem przepadają, bo tak.
Ale całość jakoś się splata w fabułę, co w pierwszym sezonie imo nie miało miejsca, bo np. lecąca ku Geraltowi Ciri (która go, kurde, wcale nie zna) to nie było splecenie wątków tylko przybicie ich wielgachnymi gwoździami, choć nie miały ze sobą nic wspólnego. Spawanie papieru ze stalą:P. W drugim sezonie poskładano to lepiej, choć z durnych elementów (cały wątek Yennefer).
Do tego potwory nie wyglądają już jak z polskiego serialu.
I Geralt coś tu czasem mówi zamiast tylko chrząkać. Kurde. Geralt. Mówi. To jest coś, o czym nie śmiałem marzyć w pierwszym sezonie;).
Więc to się wszystko jakoś ogląda. A dzięki większemu budżetowi, niespodziewanie nie jest to złe. Pierwszy odcinek był nawet dobry. Przy okazji stał się też największym nieszczęściem tego serialu, bo pokazał jaki bym on mógł być, gdyby twórcy także w innych elementach trzymali się oryginału.
Najmocniej przepraszam, bo to taki test komentarza, gdyż do krypy się dopisać nie mogę.
Ale żeby nie było, na szybko o Wiedźminie:
Jako wielbiciel książek, gier i ogólnie chyba uniwersum wiedźmińskiego – bo to dobre rzeczy są – to serial ten starty być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypać należy. I nasikać na to na koniec.
Jako wielbiciel dobrych seriali ogólnie, to szkoda na to czasu, bo jest napisane nieudolnie, jest nudne, zawiera mnóstwo głupot i niewiele logiki. Jakościowo leży. Parę plusów oczywiście też było, ale niewiele tu pomagają.