Czyli jak wygląda gangsterka po japońsku.
„Eee… że co? Yakuza? Coś niby było, ale tu jest Polska, więc #nikogo” zapewne większość z was sobie myśli. Trochę w tym racji, bo granie w tą serię w krajach zachodnich zahacza o hipsterstwo. kiedy w Japonii to jedna z najważniejszych marek. Mimo relatywnie krótkiej, bo prawie dwunastoletniej historii wydano siedem „główynch” odsłon i pięć spin offów, zarówno na stacjonarne konsole jak i przenośne, co daje nam mniej więcej jedną Yakuzę na rok. Nie znaczy to jednak, że seria produkowana jest taśmowo niczym Assassin’s Creed czy Call of Duty, wręcz przeciwnie. Twórcy starają się by każda kolejna odsłona była coraz większa i lepsza lub przynajmniej równie dobra co poprzedniczki. Łatwo się można o tym przekonać patrząc choćby na czas potrzebny do przejścia poszczególnych gier.
W Japonii seria nazywa się Ryū ga Gotoku, a to się tłumaczy na Like a Dragon.
Oznacza to więc, że Yakuza to silna marka w którą idą grube pieniądze, ale ta siła tyczy się głównie Japonii. SEGA raczej niechętnie wydaje na zachodzie kolejne odsłony, bo wychodzą nawet trzy lata po japońskiej premierze lub nie wychodzą w ogóle. Choć mam wrażenie, że ostatnio się nieco się poprawiła. W tym roku dostaliśmy Yakuzę Zero, w sierpniu nadjedzie Yakuza Kiwami, będąca rimejkiem pierwszej części, a na początku przyszłego roku wyjdzie Yakuza 6, trochę ponad rok po oryginalnej premierze.
Ale przejdźmy w końcu do rzeczy. Przede wszystkim musimy wyjaśnić sobie jedną rzecz: Yakuza nie jest podobna do serii Grand Theft Auto. Niektórzy twierdzą inaczej, ale to nie do końca prawda. Tak, obydwie te serie mają otwarte światy i obie opowiadają gangsterskie historie… i nic poza tym. W GTA świat bardziej służy zabawie i stanowi tylko tło dla fabuły, w japońskim cyklu obie te rzeczy są o wiele mocniej ze sobą powiązane. Lepsze byłoby porównanie do Shenmue z Dreamcasta, bo powiązań między nimi jest o wiele więcej, ale to też możecie słabo znać… Ale już się zagalopowałem… Dobra, ale przejdźmy dalej: Yakuza to gra akcji w stylu beat’em up z otwartym światem i elementami RPG. Więc mamy miasto, po którym możemy biegać i wykonywać różne aktywności (jeszcze sobie do nich przejdziemy, bo to grubsza sprawa), wdajemy się w bójki z oprychami, za których pokonanie dostajemy punkty doświadczenia, mamy różne questy poboczne i oczywiście gdzieś tam sobie jest główny wątek.
Swoje ogrywanie serii zacząłem od dupy strony bo od części piątej. Patrzę, jest w PS Plusie, „Co tam, bierę, a nuż będzie dobre”, pomyślałem. I tak oto zacząłem poznawać historię Kazumy Kiryu, taksówkarza z Fukuoki. Ale to nie byle jaka złotówa, która jeździ i jęczy jak to mu Uber robi konkurencję, tylko The Złotówa, bo tak naprawdę to żywa legenda przestępczego świata Japonii znany też jako Smok Dojimy (ze względu na ogromny tatuaż smoka na plecach i swoje umiejętności walki wręcz) i były członek Klanu Tojo, największej yakuzy w Tokio. Jakie były jego losy zarówno przed jak i po tym jak został taksiarzem, to zostawię wam do odkrycia, albowiem najlepsze co Yakuza ma najlepszego do zaoferowania to właśnie fabuła, wspomagana przez rewelacyjny voice acting. Wciągająca, emocjonująca, zaskakująca, z całą plejadą barwnych postaci, mająca wszystko to co powinna mieć dobra gra z gangolami w roli głównej. Nieraz się wzruszałem, nieraz siedziałem z otwartą japą patrząc na to jakie krzywe zwroty akcji się dzieją, zwłaszcza przy końcówkach, które potrafią być epickie. Warto też pamiętać, że japoński półświatek jest zupełnie inny od amerykańskiego. O wiele więcej tutaj honoru i respektu, wszystko tutaj rządzi się swoimi zasadami, a trup nie ściela się gęsto. Co prawda czasami zdarzają się lekkie przegięcia, a i niektóre motywy zdają się powtarzać, ale to i tak jedne z najlepiej opowiedzianych gier w jakie dane mi było ostatnio zagrać, a zarazem chyba najlepsze o takiej tematyce. Seria nie boi się też odebrać kontroli graczowi na dłuższy czas na rzecz cutscenek. Dobrze zrealizowanych należy dodać.
Od części czwartej gramy już nie tylko Kazumą, ale też trzema innymi postaciami z własnymi wątkami fabularnymi, które się potem łączą ze sobą oraz własnymi stylami walki. W Yakuza Zero postaci są dwie.
Zadania poboczne też potrafią sporo dostarczyć. O ile w „jedynce” to w większości są typowe fetch questy, tak potem sytuacja zaczyna się poprawiać, by osiągnąć wysoki poziom od „czwórki”, a w Zero to w ogóle już jest malina. Czuć, że komuś się chciało nad tym siedzieć. Starano się by każdy, choćby najgłupszy quest był choć trochę ciekawy. Nawet jeśli jest to zadanie typu „przynieś, podaj, pozamiataj”, to nawet możemy nawet nie zwrócić uwagi na jego „typową” konstrukcję, bo jest tak dobrze napisany. Po prostu chce się je robić.
Jeśli zdarzy się wam zacząć grać w Yakuzę od środkowej części tak jak ja, to gry oferują filmy z retrospekcjami z poprzednich części („piątka” tego nie ma, nie wiem czemu), dzięki czemu będziecie na bieżąco z wydarzeniami. Warto je obejrzeć, bo seria lubi nawiązywać do dawnych czasów.
Wspomniałem, że to gry w stylu beat’em up, ano dlatego, że to za pomocą pięści będziemy rozwiązywać wszelkie problemy. System walki jest bogaty i daje sporo radochy. Mamy ciosy lekkie i ciosy ciężkie, które można ze sobą łączyć tworząc różne komba, są chwyty, rzuty, bloki oraz uniki. Do tego dochodzi jeszcze tak zwany HEAT, czyli specjalny pasek, który ładujemy poprzez zadawanie obrażeń, a spada gdy sami je utrzymujemy. Umożliwia on poprzez wciśnięcie jednego przycisku zadanie przeciwnikowi lub przeciwnikom ogromnych obrażeń, w zależności od sytuacji np. jak trzymamy gościa, jak trzymamy gościa i stoimy przy ścianie, gdy gość leży, gdy gość leży i trzymamy go za nogi, gdy wyprowadza atak, gdy wbiegamy w tłum gości itd. itp. Potem oglądamy animację jak to wróg zostaje wkomponowany w ścianę, podłogę, barierkę, dostaje z bańki, wypada z balkonu, obrywa innym wrogiem i takie tam. Rywale jako tako nie giną, tylko zostają ogłuszeni, ale niektóre HEAT akcje są tak brutalne, że przeciwnikom narządy powinny się wywrócić na drugą stronę, a oprócz tego powinni mieć wstrząs mózgu, skręt jąder i w ogóle wózek inwalidzki się kłania. Nie jest to może tak wyrafinowany system walki na miarę Batmanów Arkham, ale i tak daje dużo satysfakcji.
Yakuza: Dead Souls to jedyny spin off serii wydany na zachodzie i jedyna odsłona, w którą nie grałem z jednej prostej przyczyny: zombie. Bo przecież każdy większy tytuł musi je mieć… Odsłony których najpewniej u nas nie zobaczymy to Ryū ga Gotoku Kenzan! i Ishin!, których akcja dzieje się w czasach kiedy to samurajowie byli na topie oraz dwie części Kurohyō: Ryū ga Gotoku na konsolę przenośną Playstation Portable.
Nie tylko własne kończyny mamy do dyspozycji ale też różnoraką broń białą, nie tylko w postaci katan, sztyletów, bejsboli, ale też wszystkiego co znajdzie się pod ręką, czyli dech, gazrurek, rowerów, pachołków, krzeseł, stołów… no niemalże wszystko może tu być bronią. Nie można ich używać w nieskończoność, bo mają określoną ilość ciosów, po których się rozpadają. Oczywiście mają swoje akcje HEAT. Broń palna co prawda też tu występuje, ale raz, że nie ma jej tu dużo, a dwa używanie jej jest wpisane w całą beat’em up’ową mechanikę, więc zapomnijcie o waleniu headshotów, ale jest mocna, to trzeba przyznać.
Za rozwalonych przeciwników dostajemy punkty doświadczenia, które przydzielamy do jednego z kilku dostępnych linii rozwoju, dzięki którym odblokujemy nowe HEAT akcje, nowe kombosy i inne przydatne umiejętności. Są też nauczyciele, którzy też uczą różnych technik oraz tzw. Revelations, czyli wydarzenia w mieście, dzięki którym nasza postać czerpie inspiracje na nowe ciosy wykańczające naszych rywali. Warto szukać tych Rewelacji, bo nie tylko są przydatne, ale co się uśmiejecie przy tym to wasze.
Przejdźmy wreszcie do miejscówek gdzie toczy się akcja. Przez większość czasu będziemy siedzieć w Kamurocho, dzielnicy czerwonych latarni w Tokio, ale na przestrzeni całej serii zwiedzimy jeszcze choćby dystrykty Fukuoki, Okinawy, Sapporo i paru innych. Tak, dystrykty, nie całe miasta, znaczy to, że obszary, po których przyjdzie nam biegać są śmiesznie małe w porównaniu do gier Rockstara. Ot cztery domy, dwie ulice. Kamurocho, które jest największe z nich wszystkich można przebiec dookoła w niecałe pięć minut. Dodam jeszcze, że nie ma tu grywalnych pojazdów (z tyci wyjątkiem w „piątce”). Czy to przeszkadza? Na pewno może dziwić, ale można się do tego przyzwyczaić. Na pewno nie można odrzucić im klimatu, jeśli chcecie poczuć atmosferę japońskiej metropolii to lepszego tytułu nie znajdziecie.
Yakuzę 1 i 2 ogrywałem na emulatorze i nie miałem z nimi żadnych problemów za wyjątkiem jednego: w części pierwszej filmiki prerenderowane niekiedy potrafią zwalniać i gubić dźwięk, w takim wypadku pomaga restart emulatora. Jeśli trafiła się wam taka cutscenka to nic nie szkodzi, bo gra umożliwia ponowne ich obejrzenie. W „dwójce” co ciekawe ten problem nie występuje mimo że to ten sam engine.
Dzielnice są wypełnione po brzegi różnymi miejscówkami i aktywnościami, które nie s ąw żaden sposób obowiązkowe. Pełno tu restauracji (każde z własnym menu, odnawiają zdrowie), barów, klubów z hostessami, z karaoke (japończycy uwielbiają karaoke), kluby SEGI z automatami (w „piątce” można zagrać w najprawilniejszego Virtua Fighter!) kręgielnie, jaskinie hazardu z pokerami, ruletkami czy japońskimi grami typu mahjong oraz wiele wiele innych. Jest przy czym odpocząć od głównego wątku, bo o samych minigierkach występujących w tej serii można by napisać osobny artykuł. Niektóre są tak dopracowane, że mogłyby stanowić osobną grę. Ba! Od „czwórki” niektóre grywalne postacie dostają aktywności z własnymi mini fabułami. A, byłbym zapomniał, po ulicach miast często będziemy spotykać głąbów, którzy będą chcieli nam skopać rzyć. Oczywiście możemy przemeblować im gęby zgarniając przy tym expa i fanty, ale jeśli nie chce się nam ich tłuc to możemy ich ominąć spokojnym krokiem bez zwracania na siebie uwagi.
To, co w grach rzadko się widuje, a w Yakuzie występuje z pełną mocą jest… lokowanie produktu. I nie mówię tu o jednej czy kilku rzeczach. W istniejących w rzeczywistości sklepach jak chociażby Don Quijote odnajdziemy czasopisma, które faktycznie są wydawane w Japonii oraz możemy poczytać prawdziwe mangi, o ile znamy japoński (te akurat tylko w „piątce” są) oraz kupimy różne istniejące w rzeczywistości produkty jak 7up czy Carlsberg. Zdrowie możemy odnowić odwiedzając jeden z fastfoodów Matsuya. W barach możemy się napić Jacka Danielsa, Ballantines’a i innych alkoholi z całego świata. No tego też jest w cholerę, i straciłbym życie na wymienianiu tego. Na premiery kolejnych części serii tworzone są też rzeczy, które je promują, zaś hostessy, które się w grach pokazują to znane w Japonii osobistości, pośród których znajdziemy między innymi… gwiazdy porno. To tylko potwierdza, że w Kraju Kwitnącej Wiśni Yakuza to potężna marka.
Znowu wspominam o hostessach, tylko o co kaman? W Japonii można natknąć się na kluby z hostessami. Pierwsza myśl jaka się wam pewnie nasuwa to „burdel”, ale nieee. W klubie też się co prawda „zamawia panienkę”, tylko tam się przychodzi po to by się wygadać, poflirtować, coś wypić i w ogóle się zabawić przy damskim towarzystwie. Bez macanka, bez riki-tiki. W Yakuzie również można uczęszczać do tych przybytków, ale dopiero od „czwórki” jest to w miarę dobrze zrobione.
No dobra, bo ciągle tu mówię w samych pozytywach, a czy są jakiekolwiek negatywy? Ano są i to takie raczej srogiego kalibru. Pierwszy to braki w dubbingu. Powiedziałem wcześniej, że jest on świetny… pod warunkiem, że jest, bo nie pod wszystkie linie dialogowe podłożono głosy. Najgorzej jest w częściach 1-4 gdzie głosy usłyszymy jedynie w najważniejszych dla fabuły momentach, a o questach pobocznych w ogóle zapominając. W kolejnych odsłonach jest trochę lepiej, ale dopiero w zmierzającej na zachód „szóstce” wszystko jest zdubbingowane, przynajmniej tak to wygląda na gameplayach.
Oryginalna Yakuza to jedyna odsłona gdzie pokuszono się o pełną angielską wersję językową. SEGA chciała się postarać i zatrudniła do obsady takie gwiazdy jak Mark Hammil czy Micheal Madsen. Przeważnie ten dubbing daje radę, zwłaszcza ci dwaj panowie oraz główny bohater, ale są momenty gdzie śmierdzi żenadą, a i dziwnie się słucha amerykanów udających japończyków i używających japońskich zwrotów grzecznościowych -san czy -chan. Ze względu na pojemność płyty nie udało się wcisnąć oryginalnego dubbingu.
Kolejną wadą jest niski poziom trudności, zwłaszcza w częściach późniejszych, gdzie gra potrafi być absurdalnie wręcz łatwa nawet na hardzie. Serio, Yakuzę 5 przeszedłem w 80 godzin a ekran game over widziałem dwa razy. Najczęściej ginąłem w „jedynce”, ale to była wina głównie jeszcze niedoskonałego systemu walki. Niska trudność wynika z dwóch rzeczy: Niskich obrażeń zadawanych przez zwykłych oprychów oraz łatwa dostępność do napojów leczących. Napoje tak często są wyrzucane przez pokonanych przeciwników, że praktycznie odpada konieczność ich kupowania, a nawet jeśli jakimś cudem wypiliśmy wszystkie to przed ważną walką możemy kupić i zawalić nimi cały ekwipunek, bo nie są one strasznie drogie.
Ale największym problemem całego cyklu jest… brak zmian w rozgrywce. Tak, z części na część Yakuzy się robią coraz większe, mają coraz więcej minigierek etc., ale sam core gry, czyli bicie ludzi i wykonywanie zadań pozostaje niemalże bez zmian. Serio, gdy skończyłem ogrywać „piątkę” i chwyciłem się za „jedynkę” byłem w szoku jak niewiele się zmieniło przez tyle lat. To samo sterowanie, te same kombosy, HEAT akcje, używanie przedmiotów jako broni, cholera, nawet animacje są recykilngowane z części na część. Prawie tak, jakbym grał w tą samą grę. Największe różnice jakie wychwyciłem to inny system rozwijania postaci i oprawa audiowizualna. Ta wada głównie boli wtedy, gdy chcecie przechodzić cały cykl naraz tak jak ja.
Więc czy warto się Yakuzą zainteresować? Oczywiście, że tak! Pod warunkiem, że macie konsole od Sony, bo poza nie ta seria nigdy nie wyszła. Pierwsze dwie wyszły na PS2, te sobie odpalicie na emulatorze, ale dalej potrzebujecie już PS3, a od części Zero PS4. To się może akurat zmienić, bo jakaś szycha z SEGI powiedziała jakiś czas temu, że bardzo chcieliby zobaczyć Yakuzę na pecetach. Ale jeśli wymóg posiadania konsoli niestanowi dla was problemu to czeka na was świetna fabuła, sporo przyjemnego mordobicia i unikalny klimat współczesnej Japonii
Bardzo fajny tekścik, Panie Larkson. Coś dobrze schłodzonego się należy.
Znajomość z Yakuzą zacząłem od dwójki na PS2 (jestem hipsterszy od Ciebie :P). Fabuła jest na tyle istotna (a cutscenki świetne i bardzo filmowe), że zawsze w menu można sobie obejrzeć streszczenie poprzednich gier, więc po ograniu dwójki nie czułem potrzeby szukania jedynki. Trójkę i czwórkę sprawiłem sobie na PS3, ale jakoś wolno mi idzie granie na konsolach i jeszcze ich nie zaliczyłem.
Poza fabułą miło wspominam finishery z użyciem np. roweru. 🙂
@lemon
https://www.youtube.com/watch?v=RsP6lpAfaoI Najlepszy rower jest w “piątce”, sam początek filmu 😛 A trójkę i czwórkę sobie ograj, tyle, że przy trójce się możesz męczyć, bo braki dubbingu tam bolą najmocniej, a i fabuła zahacza o rejony, które do tej serii trochę nie pasują. I gra wygląda paskudnie, bo nie ma ani 720p ani AA, to ja już wolałem dwójkę emulowaną.
@larkson
Braki dubbingu? W sensie angielskiego czy w ogóle brak voiceoverów? Jak coś jest japońskiego to ja preferuję oryginalne głosy (chyba że to np. MGS, w końcu Snake nie jest Japończykiem). Jak przeczytałem, że Y1 wyszła na Zachodzie tylko z angielskimi głosami, to jeszcze mniej żałuję, że nie grałem. A wracając do Y3, to odpaliłem, żeby sprawdzić, czy działa, pograłem z pół godziny i nie wygląda tak źle. Zaś animacje zawsze były i będą drewniane. W jakiej to jest rozdziałce, jeśli nie 720p?
@lemon
Brak voiceoverów w ogóle. Samo czytanie bez dialogów jest po dłuższym czasie po prostu zmulające. A gra działa w 1024×768, które jest potem skalowane do HD. Gra sama w sobie wygląda ok, tylko na moim telewizorze te piksele są zwyczajnie ogromne. MGS IV też miał taką rozdziałkę, ale tam wsadzono jakieś AA i jakoś to wyglądało.