Nastały takie czasy, że osadzenie gry w jakimkolwiek przedziale czasowym, który nie sąsiaduje z wczoraj, jutrem, ani przyszłą dekadą, jest powiewem świeżości i przypomina pierwsze użycie reduktora zapachów ostrych. W przypadku polskiego Deadfall Adventures radość jest tym większa, bo nic nie udaje róż, ani nie szczypie w oczy.
Moglibyśmy powymieniać się teraz karteczkami… eeee, to znaczy marzeniami z dzieciństwa, kiedy każdy z nas chciał być kimś fajnym. Lekarzem, żołnierzem, strażakiem, policjantem czy pielęgniarką. Mam nadzieję, że tym ostatnim ktoś został, bo to akurat jest zawsze w cenie. Ja (podobno) mówiłem, że chcę być wojskowym i że będę zawsze przepuszczał syrenki z naklejkami “Soilidarność”, takie, jaką miał mój tata . Ani nie zostałem wojskowym, ani syrenką, uf. Gdzieś po drodze pokazał się Commando, Rambo, Han Solo, no i oczywiście zadziorny archeolog. Założę się, że chociaż jedna osoba z Was chciała mieć bicz, skórzaną kurtkę i eeee… kapelusz? Archeologiem być, to jest coś! Zero poszanowania dla rzeczy dookoła, wybuchy, jazda w wagonikach, zuchwałe kradzieże złotych bożków i kobiety. Pielęgniarki być może. No dobra, jak na tamte czasy interesowało mnie wszystko poza kobietami. Dziewczyny, uech. Tymczasem gdzieś przewinął się jeszcze Allan Quatermain, którego poznałem przy okazji ekranizacji “Kopalni Króla Salomona”. Cóż to była za drzemka, ja cię, ja cię! Czemu wspominam o Allanie? W Deadfall Adventures wcielimy się w jego syna, Jamesa i nie martwcie się. Nie zaśniecie.
HATSZ! Kręćmy sobie własny bat
Niestety obędzie się bez tak wyszukanego gadżetu, bo niby garderoba wspólna z imiennikiem pewnego psa, tak bata w niej zabrakło. W tym momencie tekstu muszę rozwiać Wasze wątpliwości co do otoczki fabularnej. Jest standardowo. Mamy zatem hitlerowców, sowietów i arabskich najemników. Na drugim końcu konfliktu jest tajemniczy artefakt, który daje nieśmiertelność. Wiadomym jest, że w zestawieniu tych sympatyków wiecznego życia, świecidełko musi zdobyć James. Po co? By podrywać kobiety długo i szczęśliwie. Ot, cała historia, która nie wnosi nic nowego, puszcza natomiast co chwile oczko w stronę grającego przebiegając po spuściźnie – po archeologach popkultury. Z wyjątkiem Rossa Gellera z Przyjaciół, bo nie ma tu miejsca na żadną z jego żon.
Kurde, to wygląda nieźle
Powtarzałem to jak mantrę podziwiając widoczki prężące się przed moimi oczami. Nieważne czy była to panorama ośnieżonych górskich szczytów, czy egipskie ruiny. W Gwatemali potkniecie się o statek na środku dżungli, a inny zacumowany w środku jaskini sprawi, że poczujecie się jak The Goonies. Zabrakło jakiejś szaleńczej jazdy wodospadami w dół jaskinii, bo sceneria aż się o to prosiła, choć gdzieś jakieś szalone jazdy na tyłku w dół zaliczycie. Za to pościg w kopalnianych wagonikach między ogromnymi pieczarami, pośród jezior lawy robi wrażenie i zrasza powieki radością. Fajnie wreszcie wyskoczyć gdzie indziej, niż do kolejnej bezpłciowej fabryki z siatką podobnych korytarzy. Właściwie tych nie brakuje, bo teren oddany nam do dyspozycji nie jest jakiś wielki, ale wymieszanie miejscówek pod chmurką z walką między ścianami skutecznie zaciera wrażenia biegania między dwoma niewidzialnymi barierami. Z grubsza jest to standardowa przechadzka po sznurku z punktu A do punktu B. Nadstawcie teraz policzek, bo przychodzi cios.
Nie mogli tu napisać IEHOVAH?
Zagadki. Nie pierdółkowate “Przynieś pięć kurzych łapek, zrobimy Ci z tego dwie kury, które zaniesiesz w dwa magiczne miejsca, a przyleci magiczny kondor spełniający wszystkie życzenia”. Zapomnijcie o takich bzdurach. Czasami trzeba się nagimnastykować, by obczaić co trzeba zrobić, niczym w przygodówkach pokroju Myst czy Raven, choć nie aż tak. Na ustawionym poziomie zagadek zwącym się szumnie trudnym przeklinałem na czym świat stoi, nie mogąc znaleźć właściwego rozwiązania i parę razy, zgodnie z zasadą szczęście nowicjusza, wpadłem na rozwiązanie przypadkiem. Układanki a’la puzzle nie są problematyczne, ale same zagadki to czasami zagwozdka nie lada. Choć nie spędzicie z nimi bardzo dużo czasu, są fajną odskocznią od wyrzynki wszystkiego, co chce nasze boskie ciało pokiereszować.
Z pomocą przychodzi magiczny notatnik, który bawił mnie za każdym wyciągnięciem, bo składał się z kilku kartek, poprzednie zużyte gdzieś się gubiły i nie wyglądał na coś ultra pomocnego, a jednak. Tyle, że przesuwając poziom trudności zagadek na najwyższy szczebel, podpowiedzi są zdawkowe, a gra nie prowadzi za rękę podświetlaniem elementów, które należy teraz wykorzystać. Nie, nie. Element bardzo fajnie przeplatający się z momentami strzelanymi, zdecydowanie na plus. Co ważne, absolutnie nie przeszkadza brak widoku zza pleców. Wydawać, by się mogło, że to mus w takich momentach, a jednak FPP sprawuje się równie dobrze.
Prócz zagadek są także pułapki, których trzeba unikać (dziękuję Kapitanie Oczywisty), ale można też z nich skorzystać do przerzedzenia szeregów wroga. Mała rzecz, a cieszy. Kiedy nieopatrznie poślecie w diabły kilku złych panów, bo stanęli w niewłaściwym miejscu, nioch nioch.
Po drugiej stronie lufy
W śmiertelnym tańcu naszymi partnerami będą wspomniani hitlerowcy, sowieci oraz arabscy najemnicy. Nie różnią się zbytnio od siebie. Jeśli już, to wyglądem i akcentem. Nie grzeszą inteligencją i raczej nie biegają niczym kura bez głowy po całym ekranie. Trzymają się kurczowo swoich osłon, co smuci, bo walce brakuje elementu nieprzewidywalności i to zarówno podczas wymiany ognia pod chmurką, jak i w korytarzach. O dziwo, to właśnie w pomieszczeniach przeciwnicy pozwalają sobie na nutkę szaleństwa i czasem zaskoczą szarżą, ale zazwyczaj bilety do św. Piotra rozdacie im w tych samych, z góry ustalonych, pozycjach. Mała różnorodność w zastępach wrogach także smuci. Raz pojawili się opancerzeni przeciwnicy, których osobiście nie znoszę, ale to był jeden raz, a potem ktoś mnie chyba usłyszał i słuch po nich zaginął. Na domiar złego modele postaci są bardzo takie sobie, z rękami zginającymi się z manierą plastikowych figurek He-Mana z Pewexu. Brzydal.
Z pomocą przychodzą jednak mumie. O tak, są mumie. Nie zombie. Chociaż mumie to właściwie zombie, tyle że w bandażach. Robi się wtedy z elementów akcji trochę Alan Wake, trochę Return to Castle Wolfenstein. Inne skojarzenie to Uncharted, no kurczę. Owiniętę w płaszcz z bandaży nieumarli się nie patyczkują. W związku z tym, że i tak już na niczym im nie zależy, kredytów nie spłacają, serce im nie bije, lecą na nas jakbyśmy mieli w kieszeniach cukierki i byli wysmarowani miodem. Na nic wtedy standardowe środki usypiania. Trzeba poświecić latarką w ich kierunku. Taką magiczną latarką, bo zawierającą jakieś skały z Atlantydy o właściwości Kreta i rozpuszczają trochę naszych adwersarzy zdzierając z nich powłokę nieśmiertelności, a których zaraz potem należy szybką serią w proch obrócić.
Pierwszy raz wprowadzenie elementów nadprzyrodzonych do beztroskiej bieganiny sprawiały mi jakąś frajdę, bo zazwyczaj krzywię gębę na takie tanie zabiegi. Jak już się strzelam z człowieniami, tak chcę to robić do końca. Tu jednak obecność truposzy nie przeszkadza i odniosłem wrażenie, że więcej czasu spędzono nad dopieszczaniem ożywionych zmarłych niż pielęgnacją żywych. Rodzajów jest jakby więcej, bo i z tarczami, i szybsi, i więcej ich w jednym momencie, więc nerwy też większe. Skoro bandaże to może gdzieś te pielęgniarki jednak są.
Będziesz jadł ten koks?
Mimo, że nie ma w grze elementów craftingu, czy też jak ktoś woli, wytwarzania przedmiotów, jest rozwój postaci. Co prawda zorientowałem się o tym fakcie dłuższej chwili i potrzebowałem chwili na ogarnięcie o co chodzi. Nie jest to jakiś element obowiązkowy, a i nie odczułem jakiś większych zmian, więc właściwie nie wiem na co to. Chyba, że… znajdźki! Znajdźki muszą być, cholera jasna. Są i w Deadfall Adventures. Poniekąd wpisują się w założenia, bo przecież szukamy jakiś skarbów, tylko chyba patrzyłem w drugą stronę, albo przegapiłem pr0 tipy na loadingu, bo dopiero gdzieś w połowie gry zorientowałem się , że podobnie jak latarka, tak kompas jest także magiczny. Fus-Ro-Dah mothafucka. Pokazuje miejsce pobliskich skarbów, znajdziek, świecidełek, zagubionych galotków. A ja głupi myślałem, że skoro nie ma tu podpowiedzi, tak kieruje mnie do wyjścia. Jak to kompas. No, ale magiczny, to już nie jego kompetencje. Zbierane rzeczy wymieniamy na ulepszenia naszego bohatera, by ten oliwką się mógł nacierać i ochoczo prężyć na pobliskim głazie. Ulepszamy latarkę, zmniejszamy rozrzut broni, powiększamy magazynki, nic specjalnego. Jakiś mocy mega wypasionych jak bullet time, który był w jednym ze zwiastunów, nie stwierdzono.
To małe, tam pod ścianą, to mój kłębek nerwów
E nie, nie denerwowałem się zbytnio, ale gra nie jest taka różowa, jaka mogłaby być. Bolały mnie wszystkie scenki. Od początku do końca. Leży w nich wszystko. Voice over jest słaby, modele postaci przypominają strugane pieńki, animacja jest paskudna, a linie dialogowe wyciągnięte z filmów klasy D. Quatermain niestety gębę rzadko zamyka, a to właśnie są najlepsze kąski. Onelinery słabe na wskroś, a chemii między nim a towarzyszką nie-pielęgniarką nie czuć wcale. Główni przedstawiciele drużyn przeciwnych to słabe leszcze, a ten ze strony niemieckiej opatrzony jest głosem, który pasuje do kogoś co zgniótł dziadkiem do orzechów jeden orzech za daleko. W ogóle nie czuć szacunku wynikającego z faktu, że jest największym skurwielem, raczej budzi politowanie. To samo drugi “szef”.
Brakuje pojedynków z bossami, bardzo. Niby są jakieś koksy, ale zwyczajowo na parę strzałów, dziękuję, do widzenia. Większych baboli podczas całej przygody nie uświadczyłem. Raz coś się skaszaniło z teksturami na tyle, że gra chodziła jak na 386 i pomógł dopiero restart kompa. Szwankuje też inteligencja naszych dzielnych pomagierów. Rzadko, ale zdarza się.
Ahoj, przygodo!
Gdyby gra miała fest wyborną linię fabularną zamiast sztampowej historyjki, którą każdy dobrze zna, przez wzgląd na fatalne prowadzenie historii i realizację scenek wyrzuciłbym ją przez okno. Nie jest to gra wyśmienita, ale oferuje masę przedniej, niezobowiązującej zabawy w sferze samej rozgrywki, a już na pewno dla jednego gracza więcej tu frajdy niż w kampanii z ostatniego Call of Duty. Deadfall Adventures zawiera dużo dobrego i dobrze znanego, dając jednocześnie coś od siebie. Jest bombastycznie i czasem dzięki skryptom tu i tam widowiskowo, ale nie nachalnie. Czas z grą ulotnił się równie szybko niczym psiknięcie reduktorem zapachów ostrych. To był dobrze spędzony czas.
Czas przejścia: 12 godzin (walka poziom: trudny, zagadki poziom: trudny).
W grze jest multiplayer, jednak serwery w momencie ogrywania nie działały. Kampania jest na tyle sytą pożywką, że prawdopodobnie multi nigdy nie włączę, tak jak było to choćby w przypadku Tomb Raidera.
Grę dostarczył wydawca, Nordic Games.
Gra dostępna na Steamie za 39.99 Euro, premiera 15 listopada. Wersja pudełkowa premierę mieć będzie 22 listopada w Polsce, cena nie jest znana.
Notatki na marginesie: spolszczenie jest tylko kinowe, The Farm 51 odpowiedzialne jest także za Painkiller Hell and Damnation, Necrovision. Pierwsza nazwa Deadfall Adventures to The Adventurer. Grane na PC.
Fajnie! Czekałem na ten tytuł. Choć jestem fanem Uncharted, to chciałem rabować starożytne grobowce także z perspektywy FPP. Skoro nie jest z tą grą bardzo źle, to chyba ją sobie wjadę.
Cieszy to, że zagadki mogą sprawić problem (no, przynajmniej koniowi… koniu… koniowi!). No bo w końcu zagadki! W FPS! Do tego niełatwe! Kiedy ostatnio coś takiego się zdarzyło?
@Tasioros
Podobno w Legend of Grimrock.
@brokilon
Legend of Grimrock to nie jest FPS.
A najgorsze jest to, że w LoG zaciąłem się nie na zagadkach a na
Było to z pół roku temu i jakoś do gry jeszcze nie wróciłem.
Trzeba wrzucić na mikołajową listę…
Wesoła recka. Teksty o zgniataniu o jeden orzech za daleko i o reduktorze zapachów ostrych ubarwiły ją mocno.
Good job soldier!
TVP znowu pokazuje co potrafi: http://www.youtube.com/watch?v=ea-BFMp2kKo
@Yerz
Wow, powiedzieli o PEGI! Wow, wspomnieli o odpowiedzialności rodziców! Chyba idzie nowe.
@maladict
jest już parodia http://vimeo.com/79286645
@Nitek
Takie sobie, ale parę tekstów dobrych jest.
@aihS
Nic nie pobije Borewicza. ot, co.
@Nitek
dobre hehehe 😀
Zna się ktoś tu na fotoszopce? Bo kurde, biję właśnie głową w mur usiłując poradzić sobie z 8 bitowymi ikonkami z Indexed Color Tables. Potrzebuję uzyskać bardzo konkretną kolejność kolorów w końcowej tabeli (wymagania silnika) i za uja mi to nie wychodzi. Jak ktoś wie o co kaman to chętnie podam szczegóły.
@Goblin_Wizard
Obraz > Tryb > Kolor indeksowany > Inna (z dropdown listy)
Tam będzie okienko gdzie definiujesz paletę wedle uznania.
@aihS
Problem w tym, że dla każdej ikonki musiałbym ręcznie robić robić robić paletę od nowa i nawet wtedy nie byłbym pewien czy wszystkie kolory są w palecie. Przykładowa paleta:
http://i40.tinypic.com/2iht574.png
Kolor pierwszy i ostatnie 48 muszą być zawsze takie same niezależnie od ikonki (przeźroczystość i kolorowanie). Zmienia się natomiast cała reszta zależnie od tego co ikonka zawiera. Mam problem właśnie w tym, żeby wepchnąć wybrane kolory w tablicę w indeksy od 2 do 208. i to tak żeby zachować powiązanie odpowiednich kolorów z odpowiednimi indeksami.
@Goblin_Wizard
Możesz zapisać paletę ze wspólnymi kolorami i na jej bazie robić.
Zapomniałem jeszcze o zapisywaniu dla urządzeń Shift+Ctrl+Alt+S. Po prawej wybierasz gifa i też możesz grzebać bezpośrednio w palecie. Więcej ci nie podpowiem bo nie znam sprawy nigdy nie miałem potrzeby by grzebać w kolejności kolorów 🙂
@aihS
Dzięki za pomoc. Udało mi się obejść problem sklejając paletę kawałkami w Swatch’ach. Trochę więcej roboty, ale mam to co potrzebuję.
Chyba kupie, zachecilo mnie, tylko kiedy w to wszystko grac?