Death Road to Canada (Nintendo Switch) – podróż za jeden uśmiech. Recenzja.

Nitek dnia 8 maja, 2018 o 15:00    6 

Amerykanie w razie zombie apokalipsy uciekają do Kanady. Ja zaś zapewne uciekałbym do Sosnowca. No cóż, każde miasto ma swój Radom. Jedziesz?

Death Road to Canada już jakiś czas temu pojawiło się na PC, by potem rozsypać zombie jelita i inne organy wewnętrzne nieumarłych osób na androidach oraz inszych iOSach. Nie ukrywam, że temat znam mocno i lubię o d czasu do czasu podjąć próbę osiągnięcia ziemi obiecanej, Kanady, tam gdzie żyła niegdyś Robin i skąd człeniu w kapeluszu z piesełem u boku ruszył Na Południe. Od 2016 próbuję, acz odległe bezpieczne krainy wydają się być tym samym mistycznym i nieosiągalnym miejscem, co wszystko powyżej piątego sektora w FTL na normalu. Nie ma miękkiej gry.

Sparowani z drugą osobą, bądź zupełnie sami ruszamy zatem. Do przetrwania dwa tygodnie szalonej podróży, podczas której może zdarzyć się dosłownie wszystko. Wszystko. Serio. Zabici przez rannego łosia grasującego nieopodal obozu? Pewnie. Nawiedzenie przez demona pachnącego siarką, niczym najlepsze trunki z Ostrowina, pytającego czy mamy pizzę? Pewnie. Plądrowanie cmentarzy, by znaleźć goblina, a przypadkiem wykopując Drakulę, którego możemy wziąć do drużyny? Czemu nie. Śmierć przez ukąszenie osy latającej w samochodzie podczas driftu między zombiakami? Też. Psia kupa na rączce skrzynki z zapasami, która trzeba otworzyć? HORROR. Możesz przykoksić bicki na siłce, zjeść dziwne gluty w laboratorium chemicznym i czekać co się wydarzy, wytresować psa, zjeść żelki, spać z nieznajomymi czy grać w golfa podczas gdy zombie tuż u bram.

drtc5Wszystko zaczyna się od wyboru postaci. Możecie siąść i stworzyć własnych bohaterów, ubierając ich w być może przydatne perki lub wręcz przeciwnie. Możecie też zdać się na los i pozwolić grze na totalną randomizację załogantów, co serdecznie polecam, bo zamiast grać na sztywno, zawsze wydarzyć się może coś nieprzewidywanego choćby przez osiąganie granic bezużyteczności w konkretnych zdarzeniach losowych. Poza tym sama radość jak gra uraczy postacią jak choćby muskularny szef, który co prawda może wszystko nosić, ale nie zaatakuje nikogo w walce wręcz. Samych zdarzeń, gdzie trzeba podjąć ważkie decyzje jest bez liku i choć sam mam wbite w DRtC jakieś 60 godzin w sumie na obu platformach , gra co rusz wyciąga asa z rękawa i dźga mnie nowymi okolicznościami. Fajnie.

Zabawa rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Stricte zręcznościowej i tej wymagającej tzw. pomyślunku. W tej drugiej sferze dostajemy przed oczy informacje odnośnie sytuacji na drodze, bądź z obozów w którym akurat coś dziwnie pachnie. to od nas zależy czy zdecydujemy się wytrzymać zapach niewiadomego pochodzenia, czy zaryzykujemy zmęczenie podróżujących i zamiast spać, ruszymy dalej. Obie decyzje wpływają na rozgrywkę, bo zmęczeni bohaterowie poruszają się wolniej, a przy tym niechętnie machają swym orężem w stronę przeciwników, a ci głodni są fest i liczby idą ich w setki na mapkach i nie jest to żadna zabawa. Paragrafówki nie błyszczą może nawałem tekstu, ale za to śmiga się po nich stosunkowo szybko. Jest też ich relatywnie sporo i czasem jedna decyzja może zaważyć o losie całej ekipy, albowiem wiecie, siłowanie z rannym łosiem o brzasku, w górskim potoku, być może i jest epickie, ale może kosztować życie.

drtc2 Podczas naszej wyprawy gromadzimy niezbędne do przetrwania zapasy, jak jedzenie, medykamenty, amunicja czy bronie. Dodatkowo nasza podróż to nie żaden bosy Cejrowski, tylko szlus po drogach mocnymi furkami, które należy tankować. Auta też dość często się psują, albowiem zombie apokalipsa zaskoczyła drogowców, a że zombiaki reagują dość agresywnie na blaszane charczące pudełko, łatwo o ich uwagę i gryz w opony. Wtedy wchodzi panika trip, postacie zaczynają potykać się o własne nogi, gubić rzeczy przez dziury w plecaku czy wpadając w depresje przez beznadziejność sytuacji. Same perki wybierane na początku gier to nie jedyna statystyka, którą okraszoną są nasze postacie. Do tego dochodzi szereg innych statystyk person, jak choćby siła, zdolności naprawcze, lecznicze czy morale. I dosłownie każda z nich zapewni nie lada zgryz przy kolejnych eventach, kiedy ważyć się będą losy ocalałych. Tu trzeba odpowiednio zdecydować co robić i kim, by potem nie było płaczu.

W chwilach, w których nie czyta się kolejnych paragrafów opisujących pogrążającą się pożogę ostatnich ocalonych, eksplorujemy. Wspomniane zapasy trzeba skądś brać, kolejne fury należy komuś podprowadzić, a czasem można wpaść na karawanę śmiałków dilującymi różnymi przedmiotami za pożywienie czy inne surowce. Tu do akcji wchodzą zdolności przywódcze, ale też niezłe ogarnięcie w terenie. W DRtC spotkania z zombiakami to nie byle co, a przez to, że każdorazowo miejscówki generowane są proceduralnie, nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. I bywa tak, że prognoza hordy zombie mówi, że są ich tam setki (a może być ich nawet pięćset jednocześnie) i że są agresywne, bądź leniwe, i ta prognoza się sprawdza nie raz racząc tłumami jak po torebki w Lidlu, gdzie człowiek na człowieku, zombie na zombiaku, a nie da się uciec, bo właśnie jest najazd hordy i trzeba wytrzymać w tym samotnym domku pośrodku niczego. Domki to zresztą nie jedna atrakcja, bo gra łaskawie pyta gdzie chcecie umrzeć… znaczy, które miejsce odwiedzić. Settingi są zróżnicowane, a w grę wchodzą budynki mieszkalne wszelkiej maści, sklepy, ale też ścieki, czy teoretycznie opustoszałe autostrady. W nocy, w dzień, zawsze jest zabawa na pełnej.

drtc1Nie jesteśmy bezbronni. W wariancie single player pozostałe postacie z drużyny, może być maksymalnie cztery, machają zdobytymi broniami, czy też strzelają z pozyskanych tu i ówdzie giwerek, które wciśniemy im w ręce i łażą za nami ochoczo. SI radzi sobie przy tym całkiem zacnie nie gubiąc się gdzieś między półkami czy klinując w ciasnych pomieszczeniach. Nawet zabija, choć nie oznacza to, że można puścić podopiecznych samopas. Wiecie, i harde koksy dupa, kiedy zombie kupa. Sama eksploracja nie jest nazbyt skomplikowana, a zarządzenie drużyną odbywa się niemalże w locie, ale o śmierć wcale nie jest tu specjalnie ciężko. Sprawy nie ułatwia brak jakichkolwiek wskaźników i jedynie bronie krwią po okolicy staje się wyznacznikiem, że coś tu jednak nie halo, ale hej! Mają bułki, pożywienie, więc trzeba wzią…AAAAAARRGH. I hops, nie ma niczego.

DRtC w wersji na Nintendo Switch zaopatrzone zostało w szereg aktualizacji, jakie gra dostała w ciągu dwóch lat egzystencji na PCtach. A było tego od groma, wszystkie darmowe, ale każe znaczące dla rozgrywki jak nowe postacie, jakie możemy spotkać na swojej drodze, ale też wprowadzenie tzw. Zombo punktów, które możemy puścić u NPCów w menu głównym za ulepszenia obecnych i zdobywanie nowych perków. Jest tego na kopy, więc żadna śmierć nie pójdzie na marne, a będzie ich wiele. Odniosłem wrażenie, że wersja na Switchu podaje bardziej niepowtarzalne zdarzenia niż na blaszakach, a co lepsze, nie znam większości z nich. Być może dodano coś więcej to zawsze w przypadku rogali stwierdzić, a przecież kolejne rzeczy wciąż są dodawane do wersji na komputery. Można się pokusić o stwierdzenie, że DRtC puchnie z dnia na dzień.

Bawić się można też we dwójkę, na dwa joy-cony, co jest sprawą optymalną i nawet lżejszą mentalnie, bo za śmierć można zawsze kogoś obwinić, bo gra lagów jako takich nie ma. Wręcz przeciwnie, śmiga aż miło, nawet przy mocno zawyżonej populacji sunącej po ekranie, nieważne czy w dzień czy w nocy ciemnej, wixa jest tu harda, do której rękę przykłada też kolorystyka maziana palcami ujaranych żyraf siedzących od tygodnia w piwnicy, co poniekąd jest znakiem rozpoznawczym gierek od Rocketcat Games. Do tego znakomity soundtrack, który nijak nie pasuje do zombie eskapady, ale żółwie kazały go tu wrzucić i pasuje do DRtC. Samo bicie zaś, sterowanie to kwestia kilku przycisków na krzyż, więc każdy odnajdzie się tu w mig. Może kłopotliwe jest skakanie po menusach, by przerzucić komuś przedmioty do plecaka, ale samo bicie mobów to ciągły button mash fest, który jest fest i robi dobrze na duszy, kiedy zęby lecą po podłodze. Jednakże miejscie na uwadze czy wasz bohater nie robi się czerwony od ciągłego wywijania orężem, albowiem zmęczony będzie wyprowadzać ciosy wolniej i mniej skutecznie.

drtc4A co jak uda się wam przetrwać? Gra oferuje aż dziesięć trybów zabawy, które nie pozwolą się nudzić, czeka na Was sześćdziesiąt unikalnych, rzadkich bohaterów z odmiennymi zdarzeniami do zrekrutowania podczas podróży, tryby hardkowoe oraz extremalne. Siedzenie w menu wyboru rozgrywki przypomina trochę lizanie baterii, choć każdorazowo tu napięcie jest większe, aczkolwiek by móc tam gmerać, należy wcześniej owe tryby odblokować, poprzez przejście poprzednich. Zabawy o wielu smakach moc.

To nie jest zwykły trip, to kwas pod powieką lepszego sortu, a samo Death Road to Canada to sama radość i łakomy kąsek dla nieumarłych. Na Switchu sprawuje się świetnie, również za sprawą segmentacji rozgrywki, co pozwala na krótkie, ale intensywne partie w ramach jednej wyprawy, ale też zdaje egzamin na dłuższym posiedzeniu, zarówno na Pstryku jak i blaszaku, warto wspomnieć. Dwa lata na rynku, wciąż świetne, szkoda, że trochę poniżej radarów większej publiczności, niemniej jednak jeśli lubisz krzyczeć (po niemiecku bądź nie) na randomowych ludzi stojących w obliczu apokalipsy, ratować miasta przed gigantycznym jaszczurem to nieważne jaką masz platformę. Musisz zagrać.

Uwielbiam te podróże. Małe i duże.

Grę dostarczył wydawca.

Dodaj komentarz



6 myśli nt. „Death Road to Canada (Nintendo Switch) – podróż za jeden uśmiech. Recenzja.

Powrót do artykułu