Pomysł na ten tekst zrodził się w tajnych zakamarkach forum, gdzie podczas gorącej dyskusji okazało się, że czasem zdarza mi się napisać o całkiem interesujących rzeczach, o których jednak tubylcy z gikza mogą mieć pojęcie blade, albo nawet i nie to.
By więc moja pisanina miała sens, muszę najpierw przybliżyć tło. Ponieważ we własnym zakątku sieci najczęściej i najchętniej piszę o polskiej fantastyce, także i tutaj od czasu do czasu spróbuję coś o niej napisać, tyle, że mniej hermetycznie, niż u siebie. Na początek padło na twórczość Łukasza Orbitowskiego.
Horror nie przyjął się dobrze nad Wisłą. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wciąż jeszcze padały rozmaite mury, na ich gruzach rozkwitały kolejne wydawnictwa starające się umożliwić Polakom nadrobienie zaległości w dziedzinie literatury rozrywkowej. O ile wielbiciele kryminałów i fantastyki naukowej już za czasu PRL otrzymywali od czasu do czasu przycinane przez cenzurę smakołyki literackie z zachodu, miłośnicy horroru nie mieli tak lekko. Jeszcze w telewizji, bądź kinie, pokazywano czasem jakiś odpowiednio spóźniony film. Na płaszczyźnie literatury horror prawie w owym czasie nie istniał, nie licząc może klasyki. Dało się kupić np. zbiory opowiadań Grabińskiego albo Poe, lub np. „Dom na granicy światów” Hodgsona (rok wydania oryginału 1908). Niektóre wydawnictwa przemycały mniej lub bardziej klasyczne powieści grozy zakamuflowane w poważnych seriach, trudno byłoby jednak odnaleźć serię poświęconą literaturze spod znaku kła i strachu. Najbliżej do niej byłoby może „białej” serii Wydawnictwa Literackiego wydającego w jednolitej szacie graficznej powieści i opowiadania fantastyczne, najczęściej klasykę, wśród której nierzadko przemykały się powieści i opowiadania grozy (np. „Dziecko Rosemary”). Gdy w księgarniach pojawiły się, jakby na kontrze do bieli WL, czarne serie wydawnicze wydawnictw Amber czy Phantompress (na początku przede wszystkim tych dwu), wygłodniali literackich przerażeń czytelnicy rzucili się na nie niczym stado wampirów po dwusetletniej diecie na uczennicę amerykańskiej szkoły.
Amber wsławił się przede wszystkim wydawaniem u nas powieści Kinga (choć, o ile pamiętam, wcześniej już pojawiło się np. „Lśnienie” wydane przez bodaj „Iskry” pod „genialnie marketingowo” przetłumaczonym tytułem: „Jasność” – dodruk poszedł już z przerobioną okładką i bardziej znanym tytułem). To wydawnictwo wprowadziło też na nasz rynek Grahama Mastertona. I prawdę mówiąc ze wszystkich debiutujących wówczas u nas autorów horrorów przyjęli się na polskim gruncie chyba tylko King i Masterton właśnie. Choć specjalne miejsce w czytelniczych sercach zajmuje Guy Smith wsławiony pisaniem o krabach, ślimakach i ropuchach zagłady, to jego powieści już się u nas, o ile wiem, nie wydaje. Nawet taki mistrz grozy jak Clive Barker po krótkim okresie nadwiślańskiej czytelniczej euforii gdzieś przepadł. Wprawdzie wciąż zdarzają się wznowienia jego powieści, jednak szybko lądują na tanich książkach (np. obecnie można tam kupić interesujący „Kobierzec” z świetnym pomysłem na potwora, albo intrygującą, napisaną z rozmachem „Imajicę” – połączenie horroru i fantasy). Wydawane na początku lat dziewięćdziesiątych serie horrorów zrobiły szybką i krótką karierę, jaka przydarza się niedostępnym wcześniej ciekawostkom. Później sezon na horror w Polsce minął, a ten typ literatury stał się niszą w niszy literatury fantastycznej. Choć horrory wciąż się w Polsce wydaje, nie można powiedzieć, by cieszyły się prawdziwą popularnością, nie licząc oczywiście lawiny powieści o nastolatkach wchodzących w rozmaite relacje z menażerią z krainy grozy. Nawet "epidemia" zombie wyraźniej zaznaczyła się w kinie i w grach niż w dostępnej na polskim rynku literaturze.
Nic dziwnego, że na takim ugorze nie wyrosło wielu polskich autorów. Elementy grozy dałoby się znaleźć u części z nich a Andrzej Sapkowski, który zaszczepił na naszym gruncie literaturę fantasy, nie powtórzył tego wyczynu z horrorem pomimo napisania np. bardzo dobrych „Muzykantów”. Starsi stażem pisarze woleli SF wzbogaconą o motywy socjologiczne i polityczne, młodsi albo nie podnieśli się spod cienia Lema albo buntowali przeciw niemu realizując literacko własne postulaty tworzenia fantastyki rozrywkowej. To nie tak, że po horror i fantastykę grozy nikt nie sięgał, bo zdarzały się takie próby. Nikt jednak nie odniósł spektakularnego sukcesu.
Aż przyszedł Łukasz Orbitowski.
Te dwie główne postaci na obrazku – Pies i Klecha – mają twarze i postury swoich stwórców – Orbitowskiego (Pies) i Urbaniuka (Klecha)
Lubi powtarzać, że gdy zaczynał pisać, żywił przekonanie, iż okaże się wtórny aż do bólu, że sądził, iż mnóstwo autorów pisze już tak, jak on. Że to niemożliwe, by nikt jeszcze nie spróbował opisać tego, co widzi za oknem dodając do opisu szczyptę niesamowitości. Dlatego przeżył zdziwienie, gdy okazało się, że był pierwszy.
No, prawie.
Recenzenci, autorzy blurbów i wydawcy lubili nazywać go „polskim Stephenem Kingiem”. Znacie to, prawda? Napiszcie czarny kryminał, a wnet ktoś nazwie was „polskim Raymondem Chandlerem”, sięgnijcie po hard SF, a zostaniecie okrzyknięci „następcą Lema”. Ludzie lubią odnosić się do tego, co już znają, zwłaszcza, gdy starają się sprzedać nieznanego autora czytelnikowi. Szybko uznano, że Orbitowski zasłużył na miano „polskiego Stephena Kinga”, ponieważ nie dość, że pisał horrory, to jeszcze umieszczał je w znanej polskiemu czytelnikowi rzeczywistości, a grozę i niesamowitość wyciągał z powszednich zupełnie przedmiotów i zdarzeń. Tak jak u Kinga, u Orbitowskiego straszne były nie tyle wilkołaki, co podniszczone budynki, menele spod bloku, albo i cała dzielnica jakiegoś zapuszczonego miasta. Napisałem „jakiegoś”? Przepraszam za pomyłkę. Orbitowski najczęściej pisał o bardzo konkretnych miastach – tych, w których akurat mieszkał. Na początek poszedł więc Kraków, którego opisy nie zachęciłyby żadnego turysty do przyjazdu do polskiej stolicy pocztówek. Zamiast upychać upiory w krakowskich zabytkach, Orbitowski prowadził czytelników przez obdrapane bloki zamieszkane przez poczciwych bądź złowrogich meneli, zerkających zza niedomkniętych drzwi emerytów oraz młodzieńców uzbrojonych w kije bejsbolowe, zwykle napakowanych mrokiem, alkoholem i wściekłością. Szybko przyjęło się, że Orbitowski pisze horrory menelskie. Czytelnicy bardzo go za to polubili. A później bardzo się na pisarza pogniewali, gdy menele i totalne rozpicie zniknęły z jego opowiadań i powieści. Spora część czytelniczej braci poczuła się oszukana. Echa ich rozczarowań można do dziś znaleźć na niektórych forach miłośników fantastyki.
Sam Orbitowski nigdy się polskim wcieleniem Kinga nie mianował. Nie ukrywał, że King był jednym z ulubionych pisarzy jego lat szczenięcych, niemniej do bliskiego powinowactwa z amerykańskim mistrzem gatunku niespecjalnie się poczuwał. Owszem, jak on wprowadzał mocne wątki obyczajowe, jednak u Orbitowskiego obyczaj zawsze był mocniejszy niż u Kinga. Gdy King opisywał prowincjonale miasteczko, wprowadzał zaraz doń potwora, który budził uśpione demony i rozpoczynał rzeź. Orbitowski nigdy nie budował takich kontrastów. U niego nasza poczciwa, powszednia rzeczywistość od początku przeładowana była grozą, a demonów nie trzeba było budzić. Dojmującym odczuciem, jakie towarzyszyło mi podczas lektury prozy Orbitowskiego było raczej przygnębienie, niż strach. Groza Orbitowskiego często bywa przaśna i swojska. Potwory Kinga można pokonać, bo przychodzą – najczęściej – z zewnątrz. Potwory Orbitowskiego mieszkają i w moim sąsiedzie i we mnie i tylko czekają na okazję, by zacząć działać. A okazji, jak nie ukrywa Orbitowski, nie brakuje. Nie na ponurych osiedliskach, gdzie każdy każdego podgląda i osądza, gdzie powszechnie chlana wódzia może pomóc zapomnieć na chwilę o świecie, ale może też porwać do krwawej furii.
Wspominałem, że u mało którego autora tak wyraźnie widać potrzebę odnalezienia dobra i potrzebę zanurzenia w miłości? Pewnie nie. Dojdę i do tego.
Zbiory „Złe Wybrzeża”, „Szeroki, głęboki, wymalować wszystko” i „Wigilijne Psy” to jeszcze „stary dobry Orbitowski”, jakiego kochali fani za opowiadania o szarzyźnie naznaczonej grozą. Wydaje mi się, że w „Wigilijnych…” widać już zapowiedzi tego, co miało nastąpić lada chwila, ale mało kto zwracał uwagę na świadectwa ewolucji. Bohaterowie, co do jednego pogubieni w rzeczywistości, nie unikający alkoholu, a i innych używek, miotali się po przerastającym ich świecie, co i rusz wpadając na coś, czego w naszej rzeczywistości być nie powinno. Czasem udawało im się wyjść z tego cało, czasem nie. Ich losy opisane zostały żywo, mocno – język to jeden z atutów Orbitowskiego. Jego bohaterowie mogą nie zyskiwać naszej sympatii (znacznej części z nich zwyczajnie nie cierpiałem), ale ich problemy i życiorysy nie są nam obce. Potrafią zachowywać się podle, potrafią okazywać się skończonymi świniami, czasem tego żałują. Żaden z nich nie jest herosem, mało który chce brać na własne barki zmaganie się ze złem dopadającym świat. To nie są – z wyjątkami – horrory o „wojownikach światła”. To opowieści o ludziach, którzy nie są wcale pewni, czy największym potworem nie okaże się kolejny poniedziałek. Którzy nie mniej od potworów boją się wyrzutów sumienia, bo narobili w życiu sporo świństw. Albo ukrywają je pod stosami usprawiedliwień, albo wzruszają ramionami, przyjmując, że świat po prostu jest, jaki jest. Ale – co niebagatelne – wielu z nich, jeśli nie większość, tęskni za czymś więcej. To może być miłość, albo przyjaźń, albo przynajmniej święty spokój, bądź własne miejsce na ziemi, poczucie sensu. W opisywanym przez Orbitowskiego świecie pełnym brudnej grozy można doszukać się potrzeby posiadania nadziei. Niemniej autor ten pozostaje bezwzględny, nie unika pokazywania, że także w niespełnionych tęsknotach budzą się demony. Cóż z tego, że każdy z nas chce być dobry, skoro te nasze chęci także potrafią prowadzić do zła? W horrorach Orbitowskiego kwestia moralności jest stale i mocno obecna, to także odróżnia go od tradycyjnych autorów horrorów, dla których najważniejszym zadaniem jest wystraszenie czytelnika. U Orbitowskiego strach nie mniejszy niż działalność duchów, budzi stan naszych sumień.
W 2006 roku wydawnictwo Ha!art wydało pierwszą powieść Orbitowskiego „Horror show”. Że Orbitowski potrafi doskonale opisywać rzeczywistość upewnił mnie mój kuzyn, zarabiający wówczas handlowaniem płytami na giełdzie. Pożyczyłem mu „Horror show” z tego właśnie powodu – bohaterem tej powieści jest Giełdziarz, kolega po fachu mojego kuzyna. Kuzyn zapewniał mnie, że Orbitowski oddał życie „giełdziarzy” doskonale. Nie licząc, oczywiście, wątku niesamowitości. „Horror show” jeszcze nie wzburzył czytelników, to wciąż była pod wieloma względami „opowieść menelska”, bohaterowie chlali i upalali się po same uszy, krążyli po najbrudniejszych zakątkach Krakowa i pragnęli szczęścia.
Dopiero powieść „Tracę ciepło” przyniosła pierwsze czytelnicze posarkiwania. Ta podzielona na trzy części opowieść o przyjaźni dwóch bardzo różnych mężczyzn zaczyna się, gdy obaj uczą się jeszcze w podstawówce na krakowskim Kazimierzu. Każda część konfrontuje ich z inną niezwykłą istotą bądź istotami. Niektóre są przerażające i groźne, inne tylko niezwykłe – spotkania z wszystkimi opisane zostały w przejmujący, pełen emocji sposób. Czytelnicy ucieszyli się z części o prześladowanym dzieciaku, dla którego duchy nie były tak przerażające, jak sadystyczni koledzy, nie narzekali na historię o sekcie, za którą stało coś więcej niż tylko chęć dominacji jej lidera. Niezbyt przychylnie przyjęto natomiast część trzecią, tę, którą Orbitowski, jak wspominał, lubił najbardziej – najmniej podobała się czytelnikom przepełniona (jak i cała powieść) smutkiem opowieść o miłości i przemijaniu.
Prócz smutnych ale i ponurych i straszących czytelników horrorów pisał Orbitowski opowiadania nie unikające elementów niesamowitości, ale lżejsze. Cały cykl „Pies i Klecha”, napisany wspólnie z Jarosławem Urbaniukiem, poświęcony jest przygodom gliniarza i księdza rozwiązującym wspólnie zagadki rodem z „Archiwum X” podczas zawieruchy zmian ustrojowych. Najpierw powstało kilka opowiadań publikowanych przeważnie w miesięczniku „Science Fiction, Fantasy i Horror” (świeć Panie, nad jego duszą). Gdy spodobały się czytelnikom, powstały dwie powieści o tych bohaterach – „Pies i Klecha. Przeciwko wszystkim” oraz „Pies i Klecha. Tancerz”. Ta pierwsza traktowała o tym, jak do wspomnianych przemian ustrojowych odnoszą się tzw. siły nieczyste, druga zaś skupiała się na poszukiwaniach zaginionej części „Dziadów” Mickiewicza, który okazał się nie tyle wieszczem narodowym, co szalonym prorokiem marzącym o zyskaniu nadzwyczajnych mocy. Cykl PiK stanowił przykład na to, jak udanie można bawić się literacko polską tradycją i rzeczywistością i osobiście bardzo żałuję, że nie zanosi się na to, by miały ukazać się dalsze utwory spod znaku „Psa i Klechy”. W twórczości Orbitowskiego to chyba proza najlżejsza, dowodząca, że to autor pełen poczucia humoru. Warto też wspomnieć o publikowanych początkowo na blogu, później wydanych drukiem opowiastkach o kotach pisarza, Prezesie i Kresce – lekkich, acz nie pozbawionych zadumy obserwacjach dwóch skrajnie różnych do siebie charakternikach.
Prawdziwym przełomem okazała się powieść „Święty Wrocław” opowiadająca o ludziach starających się jakoś poradzić sobie ze światem, w którym mroczna dzielnica Wrocławia przemienia stopniowo swoich mieszkańców, a za nimi całe miasto. Jedni szepcą o apokalipsie, inni oczekują cudu bądź zagłady, jeszcze inni próbują odnaleźć wśród narastającego chaosu zaginionych ukochanych. Fani „starego dobrego Orbitowskiego” odnaleźli w tej powieści resztki „horroru menelskiego”, innych przyciągnęły iście hipnotyzujące opisy mocy obejmującej we władanie Wrocław. Literacko ta powieść była nawet ciekawsza, dojrzalsza niż „Tracę ciepło”, pozostawała jednak dużo bardziej niejednoznaczna. Mogę się mylić, ale po „Świętym Wrocławiu” nikt już chyba nie próbował nazywać Orbitowskiego „polskim Kingiem”.
Choć bardzo „Święty Wrocław” cenię, nie polecałbym jednak nieznającym prozy Orbitowskiego, rozpoczynać znajomości z pisarzem od tej powieści. Stanowi ona poniekąd przełom – pisarz nie wrócił już więcej do tematów i klimatów z wczesnej twórczości. Moim zdaniem, opowiada ona, między innymi, o jego literackiej przemianie. Jest niezwykła, momentami pasjonująca, ale równocześnie należy do najbardziej niepokojących i niejednoznacznych utworów Orbitowskiego.
„Nadchodzi” z 2010 roku to zbiór bardzo rozmaitych opowiadań tak odmiennych od tego, co można znaleźć w pierwszych trzech zbiorach, że, gdyby nie charakterystyczne pióro Orbitowskiego, można by powątpiewać, czy wszystkie napisał ten sam autor. Kto wie, czy najważniejszym elementem z tego zbioru nie jest tekst tytułowy – opowieść o stosunkowo młodym człowieku prześladowanym przez przerażający, przyciągający go niesamowity dom. Choć już wcześniej obecne były w twórczości Orbitowskiego wątki związane z najnowszą historią Polski, w „Nadchodzi” widać je szczególnie wyraźnie. A przecież to dopiero początek. „Widma” (2012), o których Orbitowski na swoim blogu pisał: „chciałem napisać opowieść o miłości” dzieją się w świecie, w którym do Powstania Warszawskiego nigdy nie doszło. Natomiast dramat (tak!) „Ogień” odnosi się do historii Józefa Kurasia. I – uwaga – wciąż jest mocno osadzony w tradycji horroru. Całość zaczyna się jak tradycyjny slasher – grupa młodych ludzi jedzie na prowincję i spotyka tam posępnego tajemniczego tubylca, ostrzegającego ich przed złem kryjącym się w lesie. Znacie? Wiecie, co będzie dalej? Część Waszych domysłów się spełni, niemniej możecie być zaskoczeni, jeśli spodziewacie się prostego slashera. Z kolei, póki co, ostatnia powieść Orbitowskiego – "Widma" to najdalsze na razie odejście od poetyki horroru. To właśnie efekt jego dążeń, by "napisać opowieść o miłości". Powstanie Warszawskie nie wybucha, bo broń Niemców i Polaków nie chce strzelać. Baczyński nie ginie i może związać się z kobietą, którą kocha. Jak wygląda miłość w mieście, które nie zostało obrócone w gruzy? Czy tym razem oczekiwaliście romansu? Historie o miłości wcale nie muszą być romansami.
Po Orbitowskim przyszli inni. Tak jak Orbitowskiego nazywano „polskim Kingiem”, tak szybko młodszego odeń Jakuba Małeckiego próbującego sił w opowieściach grozy, zaczęto nazywać „nowym Orbitowskim”. Miana tego uniknęli Stefan Darda (ale jemu oberwało się za to „polskim Kingiem”, ponieważ, jak King, umieszcza akcję swoich powieści na prowincji), Kazimierz Kyrcz czy Robert Cichowlas. Polskich autorów grozy przybywa, jednak wciąż to Orbitowskiego uważa się za najważniejszego. Może dlatego, że jako pierwszy odniósł sukces. W moim przekonaniu ważne jest, że Orbitowski znalazł swój własny sposób na horror, własny sposób na ukazywanie grozy. Co więcej, to pisarz coraz lepszy literacko, stale się rozwijający. Nie należy do tych autorów powieści "gatunkowych", którzy znajdują swoje miejsce na rynku i już na nim pozostają. Orbitowski stale szuka nowych form wyrazu, nie tylko pisze powieści, ale zmaga się z tekstem – ślady tego widać na jego blogu. Od niego czytelnik zawsze ma prawo oczekiwać – i oczekuje – czegoś więcej. Siłą podróżującego od miasta do miasta pisarza jest jego niepokój, każący mu wciąż szukać nowych sposobów spoglądania na świat i opisywania go, ambicja sprawiająca, że niemal od samego początku wychodził poza tradycyjne opowiadania grozy, a także olbrzymia świadomość literacka i znajomość popkultury.
Warto zatrzymać się przy tym ostatnim – Orbitowski to nie tylko autor horrorów. Pisał i pisze artykuły na temat kultury popularnej do wielu pism i portali, pracował przy dialogach do pewnego serialu telewizyjnego, pomagał w tworzeniu systemu RPG, był jednym z współautorów projektu „Hardkor 44”. Jest miłośnikiem gier video, pisuje o nich m.in. na Jawnych Snach (niedawno ukazał się tam jego bardzo interesujący tekst "Szkoła platońska" poruszający m.in. problem kwestii moralnych w grach). Nie obraziłbym się, gdyby kiedyś ktoś zaprosił go do stworzenia gry opartej na jego autorskim scenariuszu bądź pomyśle. Wyobraźcie sobie niekoniecznie Kraków, Wrocław, czy Warszawę, ale jakieś bliżej nieokreślone polskie miasto noszące cechy ich wszystkich i nasycone tą atmosferą swojskiej niesamowitości wyrastającej po części z naszych słowiańskich (a co!) dusz, po części z charakterystycznej polskiej prowizorki i grozy krzywych spojrzeń zza węgła, totalnej niemożności i alkoholowego tumiwisizmu, a po części z bardzo powszednich i powszechnych, ale ponurych i niepokojących demonów karmiących się słabościami każdego z nas.
Myślę, że byłaby to niezwykła, niesamowita gra. Bo gry także mogą oferować różnorodne, czasem bardzo oryginalne, spojrzenia na świat. A nawet więcej – na konwencję.
PS.
Tekst o Łukaszu Orbitowskim ma, w zamierzeniach, zapoczątkować cykl o dokonaniach polskich twórców w rozmaitych dziedzinach. W – w miarę – najbliższym czasie chciałbym napisać o "księżycowych" dokonaniach panów Żuławskich (trylogia literacka oraz film). Nie uzurpuję sobie jednak wyłącznych praw do cyklu. Jeśli ktoś chciałby w jego ramach napisać np. o polskich RTSach (ja się na tym nie znam), albo na dowolny inny temat, tylko temu przyklasnę.
Tekst przeczytam później, ale prośbę mam, daj linka do tego zakątka gdzie piszesz 🙂 No chyba ze to coś prywatnego
@mokraTrawa
Żaden kłopot – [url=”http://waszawina.blogspot.com/”]tutaj.[/url]
@bosman_plama
oraz [url=”https://gikz.pl”]tutaj[/url]
@Nitek
A Ty łap serducho za dobre chęci 😛
@bosman_plama
Dzięki 🙂
@bosman_plama
Ech, widzę że będzie co poczytać wieczorem. tym bardziej że kupiłem ostatnio Widma. I przyznam się, myślałem że Orbitowski to jakiś debiutant… Dziwne, ale zupełnie nie kojarzę gościa :-/
Jeny, aż śniadanie muszę sobie najpierw zrobić, bo umrę z głodu zanim to do końca doczytam 😉
Edit: Dobra, przeczytane 🙂 Zastanawia mnie, czy dam radę przeczytać coś tego pana i zasnąć w nocy. Bardzo to wpływa na wyobraźnię?
Hej, bosmanie. Jakżeś tak oblatany w polskim horrorze to może kojarzysz gościa, publikującego w ś.p. Fenixie w późnych latach 90-tych? Też pisał całkiem smaczne horrory/opowieści niesamowite. Nazwisko bodajże Jerzy Nowosad (choć mogę mylić go z kim innym).
A co do Barkera, to byłem wielkim fanem – Kobierzec był świetny, dylogia Wielkie Sekretne Widowisko/Everville takowoż, ale Imajica mnie rozczarowała do tego stopnia, że po pierwszym tomie zrezygnowałem.
@maladict
Prawdę mówiąc czuję się tak sobie biegły w polskim horrorze, ale akurat Nowosada kojarzę. Nie wspominałem tu o nim, choć jego zbiór “Przy gasnących świecach” nadzwyczaj mi przypadł do gustu swego czasu. Nowosad miał trochę pecha – wspomniany zbiorek wyszedł nim zapanował boom na polską fantastykę, z którego skorzystał Orbitowski. Opowiadania także publikował w pismach, które miały swoich czytelników, ale poznikały z rynku, nim zaczęło się na nim dziać dla polskiej fantastyki dobrze. Nawet jego powieść w Fabryce Słów ukazała się ciut za wcześnie, o włos przed tym, jak wydawnictwo to praktycznie zdominowało na całe lata rynek.
Szkoda, bo to dobry, w moim przekonaniu, autor. Niestety zmarł tuż przed tym, jak mógł zawojować rynek.
@bosman_plama
A, kurcze, coś nie mogę zedytować:(.
Co do Barkera – ja “Imajicę” polubiłem, ale może dlatego, że lubię czytać powieść w znacznym stopniu oparte na opisach wymyślonego świata. Niemniej fakt, nie jest to najlepsza powieść Bakera. Największe wrażenie zrobiło na mnie chyba “Wielkie sekretne widowisko” i oczywiście – “księgi krwi”.
@bosman_plama
Barkera znam tylko z gry [url=”http://www.gry-online.pl/S016.asp?ID=566″]UNDYING[/url] reszty nie znam ale może , kiedyś spróbuje.
Bardzo mnie drażni kiedy w historiach alternatywnych w rolach głównych poobsadzane są postacie historyczne bo przeważnie to jakieś widzimisię autora z nazwiskiem kogoś znanego i nieśmieszne puszczanie oka do czytelnika. Dukaj w “Lodzie” z Teslą (i Piłsudskim) jeszcze wybrnął, ale “Burzy” Parowskiego po prostu czytać się nie dało. Jak to w “Widmach” wygląda? Lubię Orbitowskiego, zwłaszcza za “Tracę ciepło”, ale ten Baczyński mnie zwyczajnie zniechęca.
W liceum zaczytywałem się w Mastertonie (wiadomo, momenty) i Nekroskopie, ale dawno przestałem śledzić ile Lumley tego natrzaskał, pewnie ze dwadzieścia części już będzie. Za Kingiem nie przepadam, już kiedyś tutaj pisałem, że nikt mnie tak w literackiego wała nie zrobił jak końcówka “Pod Kopułą”.
@idomes
A ja lubię, kiedy takie postaci są w książce. Nie wyobrażam sobie historii alternatywnej bez postaci historycznych 🙂 Zawsze się zastanawiałam, co by było, gdyby np. taki Baczyński przeżył.
@thesheep
Ja się zastanawiam za to, co by było jakby Darth Vader wygrał.
@Nitek
Napisz alternatywne Gwiezdne! 🙂 Chyba wszyscy się nad tym zastanawiamy.
@thesheep
łatwo rzec.
na pocieszenie zostaje [url=”http://www.thinkgeek.com/product/ecf9/”]nam TO[/url].
@Nitek
This isn’t the toy you are looking for…
Zrobiłeś mi dzień 😉
@thesheep
my pleasure
(zaczesuje brwi)
@Nitek
Obawiam się, że nie zrozumiałeś zakończenia Powrotu Jedi. Czytaj między klatkami. Ze zrozumieniem.
@aihS
nie mam na to kategorii : (
@thesheep
W sensie ogólnym to nie mam nic przeciwko, a nawet potrafię być za :). Po prostu wolę jak stanowią elementy tła i tylko pomagają tworzyć klimat nowego świata (właśnie jak Piłsudski u Dukaja), niestety często wyglądają jak chodzące wycinki z wikipedii.
@idomes
Lubię, kiedy są ludźmi z krwi i kości, Napoleon u Novik przykładowo, tylko wtedy ma to dla mnie sens. Zgadzam się więc, że przepisywanie wikipedii nie ma sensu.
Myślę, że dobrze jest, kiedy autor bierze historyczną wydmuszkę i daje jej tchnienie życia. Kiedy rozkuwa brązy przez wieki/lata nagromadzone. Tak widzę rolę pisarza. Żeby zostać reprezentantem pokolenia ksero, wystarczy być studentem 😉
@idomes
Parowski nie bardzo jak miał uniknąć postaci historycznych – cała koncepcja powieści osadzała się na ich spotkaniu. Pomysł wziął się zresztą m.in. z wyobrażonej rozmowy Gombrowicza z Witkacym. Ja “Burzę” cenię, trzeba jednak pamiętać, że to nie tyle tyle powieść, co paradokument relacjonujący zdarzenia, które nie miały miejsca, choć, zdaniem autora, mieć powinny.
Baczyński z kolei to bardzo wdzięczna i kusząca postać – poeta i jego uczucie, które nigdy nie zdążyło się zestarzeć. Baczyński to w sumie więcej, niż postać historyczna, to rodzaj mitu chyba nawet. Taka postać mocniej działa i na czytelnika i na pisarza zapewne też, niż ktoś anonimowy.
@bosman_plama
Rozumiem zamysł, ale przez metodę “biorę każdego kto mi do głowy przychodzi i wrzucam do książki” dla mnie była zupełnie niestrawna.
@idomes
@idomes
na pocieszenie powiem Ci, co też już gdzieś mówiłem, że w Dallas 63 nie ma ani pająków, ani nic z kosmosu.
Chociaż są smaczki pewne. Ale to smaczki, nic więcej.
@Nitek
Nie mów nic więcej, bo zostawiłam to w Polsce i skończę dopiero w grudniu!
@thesheep
Czyli to wasze całe Glasgow zbudowane na lotniskowcu przypłynie w grudniu i będzie się finalizować w stoczniach, których nie mamy?
@aihS
Kawałek lotniskowca na barce, tak. Żegluga morska to nie najszybszy środek transportu 🙂
Pochłaniam już zdecydowanie mniej książek niż kiedyś ale nigdy mi się nazwisko tego Pana o uszy ani oczy nie obiło.
Strasznie dużo tego naprodukował. Nie mam pojęcia jakim cudem na niego nie trafiłem, wychodzi na to że nasza biblioteka jest biedna jak cholera. Z sentymentu (kraby!/ślimaki!/szczury!/Dżiny!/ itd, itp) zawsze zaglądam do działu Horrory i sprawdzam co się tam znajduje a czego nie znam.
Wielkie dzięki za wskazanie, mam nadzieje że nie będę rozczarowany bo czuję się lekko podjarany 😉
Doskonały tekst, Bosman. Nie spodziewałem się, że aż tak gruntownie podejdziesz do tematu. Podpowiedz jeszcze tylko jedno – od czego zacząć z Orbitowskim? Sam początek, czy jednak któryś z późniejszych tytułów? Bo czuję, że jego pomysły na pisanie mogą mi mocno do gustu przypaść.
@Pjotroos
Chyba najlepsze byłyby opowiadania – poznasz pióro i klimaty a po nich ocenisz, czy Orbitowski Ci pasi, czy niekoniecznie. Większość zbiorów to średnio dostępne starocie, ale “Nadchodzi” powinno być stosunkowo łatwo dostępne, a zawiera te nowsze i różnorodne teksty teksty.
Na taniej książce jeszcze niedawno można było dostać obie części “Psa i Klechy”. Tyle, że to seria, którą też lepiej zacząć poznawać od opowiadań, a tych nikt w jeden zbiór nie zebrał – musiałbyś szukać ich po starych numerach Science Fiction, Fantasy i Horror.
@bosman_plama
Okej, czyli wzrokiem będę szukał “Nadchodzi”, dzięki.
Miałbym do Ciebie jeszcze jeden nietypowy biznes, ale to już nie tutaj. Puściłem Ci na PM swój mail, odezwij się jeśli możesz.