Nazbierało się tematów! Gry znów stały się głośne w polskich mediach. Ostatnio działo się tak chyba gdy Obama dostał w prezencie Wiedźmina. Tym razem media trochę potrąbiły, ponieważ premier ogłosił nam, że e-sport będzie odciągał dzieci od komputerów. Źli ludzie go wyśmiali, a ja od razu wyobraziłem sobie zawody w budowaniu baz StarCrafta na żywo na jakimś gigantycznym boisku. Ale nie o tym chciałem Wam pisać, lecz o moich ulubionych Gwiezdnych Wojnach.
Choć jeśli macie pomysły na jakiś e-sport live, to chętnie poczytam o propozycjach. StarCraft jest wdzięcznym tematem, bo uczy, że odkopywanie zasobów wcale nie jest proste. W dodatku, gdy już pozamykają wszystkie kopalnie na Śląsku, taki StarCraft Live mógłby ożywić tamten rejon gospodarczo. Macie jakiś pomysł na np. L.O.L.a Live?
Ale o Gwiezdnych Wojnach miało być. Warto o nich pisać, bo wyraźnie złapały drugi oddech po katastrofie filmów kinowych i szaleją teraz serialowo. Szaleją w sposób niedostępny legalnie dla widzów z Polski, od czego jednak są nasze sloopy wesołych załóg, hej ho! Pierwszym drgnięciem w świecie Star Wars okazał się serial Mandalorian i światowy szał na Baby Yodę, co zresztą pokazuje, że chcemy fajnych figurek i fajnych stworków. Mandalorian dowiódł, że w Gwiezdnych Wojnach wciąż jest potencjał, pod warunkiem, że będziemy traktować ten świat jak pole do popkulturowej zabawy, niekoniecznie super twórczej, ale z pewnością nie superodtwórczej. Bo też jakoś specjalnie Mandalorian oryginalny nie był: ruszył szlakiem westernów i filmów samurajskich, czyli tym samym, którym wędrowały pierwsze Gwiezdne Wojny. I – och cóż za zdziwienie – okazało się to strzałem w dziesiątkę. Po Mandalorianinie przyszły zapowiedzi całej masy kolejnych seriali (jeden już skasowano, za sprawą niesłusznie twittującej aktorki), a pierwszym z nich stały się Księgi Boby Fetta. W oczekiwaniach fanów, pobudzanych przeciekami, zapowiadały się jako film gangsterski, ale póki co też wyglądają jak western. Czy to źle? W moim przekonaniu ani trochę, wręcz przeciwnie – to bardzo dobrze. Na takich Gwiezdnych Wojnach się wychowałem i takich chcę.
Nie znaczy to, że nie kręcą mnie wielkie opowieści o upadających imperiach i dżedajach tudzież dżedajkach wspinających się na wyżyny Mocy i heroizmu i hisozimu (skoro istnieje „herstory” jako odpowiedź na wstrętnie patriachalne „history”, to bądźmy konsekwentni i zrzućmy wreszcie jarzmo matriarchatu w określaniu bohaterów, tym bardziej, że oba słowa mają pochodzenie greckie, więc w obu jest to równie bez sensu). Kręcą! Dlatego z ochotą zagram w remake KotORa, o którym mówi się coraz częściej. A mówi się między innymi, że system walki zostanie uwspółcześniony, co pewnie oznacza, że stanie się dynamiczny. Starzy fani ponoć kręcą na to nosami. I ja też bym odruchowo zakręcił, bo przecież kocham turowy system walk, nawet gdy jest ukryty. Jednak rozumiem, że młodzież umarłaby dziś przy takim systemie z nudów. A jeśli zostanie dobrze zrobiony, to kto wie? W serii Jedi Knight trzeba było sobie przecież radzić z równoczesnym użyciem miecza (w moim przypadku mieczy) i mocy w czasie rzeczywistym a ileż sprawiało mi to frajdy! Byle fabuły nie zmieniano.
Wracając do Boby Fetta. Dla mnie był on postacią doskonale obojętną, kolesiem z tła, który tym się przecież tylko wykazał w filmach, że odgadł sprytne zagranie śmieciowe Hana Solo. Nie pokonał go już jednak sam (to musiał zrobić Vader), a potem dał się strącić z barki podczas chaotycznej walki i zeżreć jakiemuś nieruchawemu czerwiowi pustyni. Też mi hisos. A jednak narósł wokół niego kult, ludzie pisali o nim fanfiki, wychodziły powieści, które dziś już nie są „prawdziwe” lecz legendarne, i takież komiksy. Stał się na tyle popularny, że Lucas podrzucił go do trylogii nr 2 a potem do serialu Clone Wars. Teraz Boba wrócił we własnym serialu aktorskim, którego trzy odcinki jak dotąd sobie oglądnąłem (hej ho!), bawiąc się wcale nieźle. Trochę mi się wprawdzie marzy, żeby Starwarsy wylazły wreszcie z pustyni, ale rozumiem kwestię oszczędności. Animacje i gry pozwalają nam obcować ze znacznie bardziej zróżnicowaną Daleką Galaktyką, filmy i seriale aktorskie muszą trzymać się budżetu na scenografię. Ale przynajmniej dostaliśmy pierwszą rozbudowaną historię o Ludziach Pustyni (ponieważ to jacyś alieni, mogą chodzić w prawdziwych filrtfrakach zasłaniających całe gęby, a nie w takich udawanych jak w filmowej Diunie, gdzie przecież musimy wzdychać do pięknych twarzy Rebecci Ferguson i Zendayi, a panie do przystojniackich gąb aktorów). Że niespecjalnie różnią się od westernowych Indian i nawet napadają na pociąg? Taka już uroda Gwiezdnych Wojen i ja akurat za nią przepadam.
Serial puszcza oczywiście oko do starych fanów – w końcu poznajemy te wszystkie lokacje, Boba mieszka w starym pałacu Jabby i zwiedza okolice, po których dawno temu (dla nas, bo w tym świecie dopiero co) wędrował Luke, a wraz z nim i my. Dorzuca nam się nawet parę kumpli Luke’a z dzieciństwa, których z Nowej Nadziei wycięto. Ponieważ za tę serię odpowiada Rober Rodriguez, to obowiązkowo musi się pojawić Danny Trejo, tym razem w towarzystwie rancora w depresji. Są Huttowie, jest strasznie wredny i mocarny czarny Wookie (Czarny Krrsantan), który przypuszczalnie przygotowuje nas do serialowej opowieści o Indiance Jonsce Gwiezdnych Wojen, czyli Doktor Aphrze, pracującej wprawdzie dla Imperium, ale zadziornej i seksownej więc fajnej. Wśród tych wszystkich mrugnięć okiem płynie jednak historia przemiany twardziela, co to wylazł nawet z trzewi wielkiego robala, w kogoś szukającego, czy to odkupienia, czy nowego miejsca dla siebie w Galaktyce, którą chciałby chyba uczynić odrobinę mniej złym miejscem. Ale może to też być opowieść o zemście – zobaczymy. Co jednak ważne, podobnie jak w przypadku Mando, a wcześniej np. Luke’a, jest to opowieść o człowieku (no dobrze, w przypadku Mando, o człowieku i pacynce), który miota się w gwiezdnych okolicznościach. Ani Mando ani Boba nie są przy tym hisosami, w przypadku tego drugiego jego słabość (młody już nie jest, za to bardzo sponiewierany i owszem) jest nawet podkreślana, co też ma sens.
Nie jest to wprawdzie serial wybitny (pościg w trzecim odcinku uśpiłby nawet widza cierpiącego na potrójne ADHD), bo Rodriguez-reżyser ma swoje słabości, a i Gwiezdne Wojny nie służą za podstawę do tworzenia arcydzieł. Ale do mnie trafia bardziej niż analogiczne disneyowskie seriale ze świata Marvela, które potrafią być znacznie oryginalniejsze pod względem fabuł (czy to Loki, miejscami ocierający się o klimaty Doctora Who, czy potężnie i niepokojąco zakręcone WandaVision). Wychowywałem się, od dzieciństwa, na Gwiezdnych Wojnach i nie da się ukryć – wpłynęło to na mnie. Marvel, czy Harry Potter do dla mnie światy, do których wpadam z wizytą. W Dalekiej Galaktyce czuję się jak w domu.
PS, z zupełnie innej beczki, acz także o “domu”. Czekacie na serial Fallout?
Ja tak życzliwie myślę, że jeśli Partia zechce, to Partia może. Ba, to nawet powinno zadziałać – gry oglądane na żywo mają długą tradycję i chwilowa aberracja w postaci Twitcha i turniejów esportowych może być łatwo wykorzeniona. Wystarczy zaproponować odpowiednio intersującą grę; nie, nie będzie to budowanie baz. Wyobraźcie sobie dwóch (lub więcej) śmiałków walczących na Stadionie Narodowym przy użyciu oldschoolowych broni! Dobrze (ciekawiej!) byłoby gdyby mieli zróżnicowane zestawy broni i walczyli prawie nago (gra mięśni, spocone ciała, kult fizycznej krzepy!). Można by dodawać graczom jakieś bonusy lub kary (po wcześniejszym głosowaniu na żywo), typu wpuszczenie na arenę jakichś dużych, głodnych zwierząt. W trakcie i po wydarzeniu publiczności rozdawałoby się jakieś pyszności i trunki. A raz na kadencję premier mierzyłby się z najlepszym z graczy, ale – UWAGA zaskoczenie! – przed starciem, w podziemiach stadionu, gracz byłby przez premiera potraktowany cieniutkim sztyletem w płuco, żeby nie było zbyt łatwo. Panie, ludzie waliliby na takie wydarzania drzwiami i oknami! “Wszystkie prawa zastrzeżone. Gdyby doszło do realizacji tej oryginalnej wizji, będę dochodził swoich praw autorskich”.
Bobby Fetta nie oglądałem, ale jakoś mnie nie ciągnie; po prostu nie rozumiem sensu robienia serii o kolejnym Mandalorianie. Przecież wszystkie ich chwyty i “potężne momenty” będą identyczne… Gdzie tu miejsce na świeże pomysły i badanie nowych terytoriów? Brzmi jak odgrzewanie kotleta… Może jestem w błędzie (jak będą dostępne wszystkie odcinki, to zweryfikuję), ale sam koncept nie budzi we mnie zainteresowania czy entuzjazmu.
Ogólnie to od uniwersum GW tylko dobrej akcji można oczekiwać, bo świętojebliwość Disneya nie pozwala liczyć na jakąś poruszającą/dobrą historię. Co znaczy, że bardziej czekam na kolejne trylogie filmowe, niż seriale, których budżet pozwala na spacer po okolicy i 5 minut akcji na odcinek.
Na serial Fallout nie czekam – ryzyko niskobudżetowego postapo jest bardzo duże. Ten świat nie ma też bohaterów, na których spotkanie bym liczył; z wszystkich gier jedyna postać, którą utkwiła mi w pamięci to deathclaw Goris (F2), który zajebiście zrzucał płaszcz na początku każdej walki, ale raczej nie o nim będzie serial 🙂 Co nie znaczy, że serial będzie zły. Na Arcane też nie czekałem, a okazał się wspaniałą rozrywką.
@aryman
Hej, a Sulik? Nie można nie pamiętać Sulika i kości Dziadunia! Milion lat temu na gamecorner, gdy pojawił się tam pomysł, żeby to czytelnicy pisali teksty, napisałem nawet tekst o tym, kogo z postaci z gier chcielibyśmy mieć za kumpli np. na fejsie, i Sulik przodował!
Ale fakt, ja też za bardzo na ten serial nie czekam, bo to nie fabuła była siłą kolejnych Falloutów, ale świat i duża dowolność tego, co moglibyśmy sobie z nim zrobić oraz specyficzna narracja tych gier. Acz przywołanie Arcane to przykład jak zbić z tropu marudy:).
Jeśli zaś chodzi o Bobę, to jednak – imo – udało się twórcom zrobić coś innego niż Mando. Otóż Mando nie miał twarzy tylko hełm, nie siedział w jednym mieście tylko gnał przez Galaktykę i nie reprezentował własnych interesów, tylko zasuwał z Misją upersonifikowaną pod postacią zielonego kurrdupla (czy jaki on tam miał kolor).
Boba to historia faceta, który najlepsze lata ma już chyba fizycznie za sobą, wraca trochę odmieniony z pustyni (podobno pustynie tak działają) i próbuje sobie wybudować swój własny kawałek świata w bandyckim miasteczku. Tak więc to jednak mocno inna opowieść z bardzo innym bohaterem, chociaż zbroje noszą podobne. Zresztą znaczące i zamierzone (chyba) jest, że Boba nawet jak już wdzieje się w zbroję, to bardzo szybko zdejmuje hełm. Tak więc – jedno western i drugie western, ale jednak różne. Na razie, bo zobaczymy.
@bosman_plama
A tak, Sulika też kojarzę 🙂 Ale dopiero jak go wywołałeś; widać pamięć już nie ta, a lata minęły od ostatniej sesji z Falloutem…
Dobrze słyszeć, że jednak próbują inaczej z tym Bobą; tak czy inaczej, obejrzeć trzeba, bo wypada znać.
@aryman
Też kojarzę, bo go własnie widzę – po cyberpunku zapragnąłem zagrać w prawdziwe rpg 🙂
Fallout 2 na moim kompie z epoki miał bardzo długie savy i błędy a do paczów nie było takiego łatwego dostępu – był też za przytłaczający.
Natomiast 1ke uwielbiam i postaci ? to mogę prawie jak z rękawa:
– gość którego gra mac gyver w junktown
– Tandi “You? Fight him? he he he” (zawsze dawałem dużo na unarmed aby być rycerzem na białym koniu)
– Overseerer był bardzo fajnie zagrany
– Laura, dziecko katedry
– jakis klimatyczny ghoul też był
Dość niesamowite jak na tak mały stosunkowy czas w dialogach stworzono tak wyraziste postaci, ale Fallout to musiałby być taki firefly bez statku kosmicznego – wątpie, że coś się uda 🙂
“Animacje i gry pozwalają nam obcować ze znacznie bardziej zróżnicowaną Daleką Galaktyką, filmy i seriale aktorskie muszą trzymać się budżetu na scenografię.”
A nie tak dawno,
“Widzicie, SF możecie od biedy nakręcić w hangarze udającym statek kosmiczny. Nakręcenie w podobny sposób fantasy może okazać się trudniejsze.”
Dla mnie zawsze fantasy było łatwiejsze – ot biegający kolesie z mieczami po lesie 🙂 – zarówno w filmie jak i w grach. Co też jest u mnie powodem miłości do serii Fallout – (pierwszy?) porządny semi-otwarty świat sf! Ultimy, Daggerfalle czy Eye of Beholdery nie są dla mnie. Diablo fajne, ale nie sf.
Hmm serio to tak jest ? że ja nie grający w fantasy znam kupę RPG o facetach z mieczami a z sf tych starszych to jest KoToR i Fallout ? 🙂
@Yosh
To nie jest sprzeczne:). Możesz nakręcić w hangarze SFD, kt orego akcja toczy się na pokłądzie statku kosmicznego. Zdaje się, że był nawet taki szwajcarski film (zapomniałem tytułu).
Obejrzałem w końcu ‘Księgę’ (wszystkie trzy odcinki) i zgodzę się, że fajne, ale dupy nie urywa. Jasnym jest, że twórcy myśleli, ‘Hej, mamy ulubioną przez fanów postać; aktora, który może się wcielić; jakiś tam pomysł, co może pójść nie tak?’ I nawet nie chodzi o to, że nudne i że już wszystko było, bo wszystko już było i sztuką jest popkulturowo i postmodernistycznie odgrzać tego kotleta tak by był zjadliwy. Chodzi mi o pewne uczucie przesytu. Kiedy wchodziło Phantom Menace, po szesnastu latach od pierwszej trylogii, obejrzałem to cztery razy. Dwa razy na piracie i dwa razy w kinie. Phantom Menace. Cztery razy. Kiedy poszedłem do kina na The Force Awakens i zobaczyłem na ekranie napis ‘Long time ago…’ poczułem się fajnie. A teraz? Tych seriali jest tyle, że nie sposób ogarnąć. social media wypowiadają się pozytywnie o jakiejś drugoplanowej postaci? Bach robimy o niej serial. Problem jest, że każdy kolejny jest coraz bardziej meh. Ale może to ja się starzeję.
@maladict
Pod tym względem kino i telewizja dogoniły komiksy, gdzie też od dekad było pełno spinoffów i crossoverów i faktycznie w komiksowym świecie do tego stopnia nie da się za nimi nadążyć, że co pewien czas robią jakąś totalną katastrofę i zaczynają wszystko od zera. Właściwie w Gwiezdnych Wojnach coś podobnego stało się, gdy markę przejął Disney, a o restarcie mówiło się też gdy trzy ostatnie filmy okazały się niemal zabójcze dla franczyzy. I nie jestem pewien, czy z rodzajem takiego miękkiego restartu nie mamy właśnie do czynienia. O ile animacje (Clone Wars, Rebels, teraz Bad Batch) raczej wypełniały i wypełniają dziury w opowieści o zmaganiach z Imperium, to seriale aktorskie, póki co, opowiadają historie obok głównego nurtu fabularnego i skupiają się na pobocznych albo nowych postaciach. Choć może się okazać, że wcale nie i że Baby Yoda okaże się super hiper ważny dla Galaktyki. Niemniej nowi filmowi bohaterowie ponieśli klęskę – nie są ważni, mało kto ich lubi. Więc SW szuka sobie kogoś na ich miejsce. I robi to bezpieczną metodą – jeśli fani odrzuciliby Mando czy Bobę, nic by się nie stało, bo ich wpływ na świat GW jest, póki co, żaden. Trudniej, pod tym względem, może być z Ahsoką.
Disney potrzebuje materiału, żeby przyciągać widzów do swojego kanału (w Polsce robi to dziwnie i raczej zniechęca niż zachęca), więc wykorzystuje i czas popularności seriali i bogactwo światów, tak Marvela, jak i Star Wars. Tym to się różni od polityki sprzed trzydziestu lat, że wtedy to samo starano się osiągnąć powieściami i komiksami. Teraz doszły do nich seriale.
Próbowałem, swoją drogą, swoich sił z High Republic, ale pierwsza powieść z cyklu niespecjalnie mnie wciągnęła.
@bosman_plama
W High Republic jedną z postaci jest inteligentny kamień. Jeżeli to nie jest dżampnięcie szarka, to nie wiem co może nim być
@maladict
Miałem nadzieję, że to nawiązanie do Fallouta i wielkiej kamiennej głowy, z którą można porozmawiać:).
@bosman_plama
Tobie to się wszystko z Falloutem kojarzy
@maladict
Po prostu tam już jest WSZYSTKO:).
Dzień dobry. Spóźniony, ale właśnie jestem pośrodku izolacji (na marginesie to niesprawiedliwe, że ludzie łażą gdzie chcą i nie łapią, a ja prowadzę żywot pustelnika, a złapałem jakimś cudem) i obejrzałem Księgę w całości.
No więc tak… Jeśli dwa najlepsze odcinki serialu nie zawierają w sobie tytułowego bohatera, to chyba coś nie wyszło.
Ja myślę, że kręcenie serialu o Bobie było kompletnie pozbawione sensu. Bo wydaje mi się, że Mando jest serialem, który miał być o Bobie (bo fani lubią) i główny bohater jest takim trochę Bobą. Więc robienie kolejnego Boby nastręcza sporo problemów. Problemem jest też wiek aktora, bo on jest po prostu za stary. Jeśli chcemy opowieść o starzejącym się łowcy nagród, to raczej nie o Bobie, bo ileż on może mieć lat w momencie przebywania w trzewiach pustynnego czerwia? W oryginalnej trylogii był w pełni sił i u szczytu kariery chyba. Był też kompetentny i niebezpieczny (no, może z wyjątkiem sceny, w której do wspomnianych trzewi trafił). W Księdze jest tymczasem niekompetentny do bólu, podejmuje idiotyczne decyzje, pozuje na dobrego wujka i daje się po prostu nakryć czapką Fennec, która jest wszystkim tym, kim być powinien Boba.
Krótko mówiąc – fanem postaci nie byłem, a teraz tym bardziej nie jestem:) Liczyłem na klimatyczną opowieść o gangsterskim półświatku, a dostałem nudne, rozwlekłe i nielogiczne coś z przygłupim bohaterem i dwuodcinkową wstawką o Mando. Słabo.