Kiedy inni podbijają północną Europę w AC: Valhalla albo dają się zabijać w Elden Ring, ja jak zwykle od paru lat, siedzę nad grami, które wy wszyscy zdążyliście już przejść piętnaście razy. Czytelniczo także wróciłem do lektur sprzed lat i tylko filmy i seriale oglądam nowe. Ostatnio chyba: niestety. Tak – będę się trochę czepiał.
Zauważyliście pewnie (zresztą, chyba nie daję wam o tym zapomnieć), że pojawiła się moda na lokalności inne niż amerykańskie, co świetnie rozgrywają Koreańczycy, Chińczycy i np. Hiszpanie. Chiny to lokalny gigant, więc jego ekspansja kulturowa nie dziwi. Koreańczycy mają z kolei państwo dość bogate i dostrzegli w pewnym momencie ile dla Japonii czy Indii zrobiła popkulturowa ofensywa, ruszyli więc ich śladem. Hiszpanie zaś od dawna kręcili naprawdę dobre kryminały i horrory, które powoli przebijały się do reszty świata. Prędko też odkryło ich Hollywood ściągając hiszpańskich reżyserów do siebie. Być może na językowej fali do grona mocnych popkulturowych zawodników dołączył Meksyk, który nie jest już raczej kojarzony wyłącznie z telenowelami. Pałeczkę podjęła również Turcja i tych samych aktorów, których możemy oglądać w telenowelach znad Bosforu (akcja wszystkich koniec końców trafia do Stambułu) możemy też oglądać w kryminałach i fantastyce (to samo zresztą dzieje się i w Meksyku, np. Ela Velden (każdy ma swoje słabości, ja też), która zaczynała od telenoweli teraz pojawia się w fantasy-grozie Diablero, kryminale Kto zabił Sarę i komedii erotycznej Gra w klucze). I podobnie jak Meksykanie w Diablero, Turcy także rozgrywają swoje lokalności w takich serialach urban fantasy jak Protektor czy Atiye. Ten drugi wart jest uwagi o tyle, że w centrum uwagi nie znajduje się tam Stambuł ale Göbekli Tepe, które faktycznie jest niezwykłym i tajemniczym miejscem. Mocne wejście ze swoim folklorem zaliczyli Filipińczycy dzięki serialowi Trese opartym na filipińskim komiksie pod tym samym tytułem.
A o czym to wszystko jest? Turecki Protektor opowiada o walce dysponującego potężnymi mocami wojownika z bandą nieśmiertelnych szkodzących ludzkości od setek lat. Akcja toczy się z grubsza współcześnie, ale sięga do czasów świetności imperium Osmanów. Atiye jest bardziej skomplikowane, bo opowiada o magii związanej z tajemniczymi ruinami (Göbekli Tepe jest najstarszym znanym miejscem kultu stworzonym przez człowieka, datuje się je na… 10 000 lat przed naszą erą) i wiążącymi się z nim możliwościami wędrówek między wymiarami i zmieniania rzeczywistości. Co ciekawe, pojawia się w nim nie tylko folklor turecki, ale też kurdyjski. Diablero to takie Supernatural, tylko bardziej zakręcone (można!) – grupa specjalistów od walk z demonami użera się z potworami z meksykańskiego folkloru. Całość jest zanurzona w meksykańskiej kulturze, ale dotyka też kwestii społecznych. Trese to też klimaty Supernatural, tym bardziej, że w tym serialu bohaterka nie tyle walczy z potworami z filipińskiego folkloru (choć to też), co musi umieć żyć wśród niezwykłych istot, dogadywać się z nimi i współdziałać. Dzięki temu może tropić nadnaturalnych zbrodniarzy.
Nawet w grach da się odnajdywać nareszcie tropy inne niż amerykańskie. O ile wikingowie trochę mi się już przejedli (Skyrim, God of War, Hellblade, teraz AC), to z radością rzuciłem się jakiś czas temu na AC Origins, by poszaleć w starożytnym Egipcie, a teraz nadrabiam kolejne zaległości i zwiedzam sobie Grecję w AC: Odyssey. Żeby jeszcze bardziej podbić klimat, po drodze przypomniałem sobie Turmsa nieśmiertelnego – najbardziej przygodową i chyba najmniej pesymistyczną powieść Mika Waltari, którego większość świata zna z Egipcjanina Sinuhe. Podobnie jak bohater Odyssey, Turms toczy bitwy morskie (i jeśli chce, może też trochę popiracić), wędruje prawie przez cała Grecję, co i rusz wplątując się w afery polityczne i aferki z bogami. Turms także jest kimś niezwykłym, choć sam do końca nie wie dlaczego i musi odnaleźć swoje przeznaczenie. Ciekaw jestem czy seria AC przeniosła się do tych rzadziej ukazywanych w grach krain dzięki temu, że Ubisoft zobaczył jak wiele dobrego dla gry zrobiła słowiańskawa egzotyczność Wiedźmina, czy też szedł własną drogą. Przy czym Ubisoft, jak to on, stawia raczej na architekturę i postacie historyczne, z mitologii czerpiąc raczej po łebkach, podczas gdy Waltari w Turmsie mnóstwo uwagi poświęca rytuałom i wierzeniom. Bohaterowie Odyssey są z lekka agnostycznawi (choć wątek atlantydzki dodaje nieco mistyki), Turms natomiast naprawdę żyje na pograniczu świata bogów i ludzi, wszędzie widzi znaki, jest świadkiem składania ofiar (także z ludzi) a świątynie odwiedza nie po to, by je splądrować (nie licząc uprowadzenia pewnej kapłanki).
O tym, jaki potencjał leży w folklorze wiemy od dawna. Mówił o nim w bodaj pierwszym swoim wywiadzie dla Fantastyki Andrzej Sapkowski, wykorzystywano go w serialach Supernatural czy Grimm. O ile w czasach wesołego PRLu samo słowo „folklor” kojarzyło nam się przede wszystkim z występami zespołów Śląsk czy Mazowsze, ewentualnie z papierowymi i drewnianymi zabawkami z targów i Cepelią, z czasem zaczął do nas docierać jego kulturowy i popkulturowy potencjał. Może stało się to za sprawą Japończyków, którzy chętnie korzystają z folkloru w swoich komiksach i filmach, może właśnie za sprawą Wiedźmina? A może narastająca u nas moda na słowiańskość objawiła się wreszcie czymś więcej niż tylko wianki rzucane do rzek i topienie Marzanny. Najpewniej to po prostu jeden z tych intelektualnych prądów, który kreuje kulturowe mody. Jego objawem może być u nas popnaukowa chłopomania, słowiańskawe fantasy ale także chęć by oglądać co w podobnym stylu robią Turcy, Koreańczycy czy Filipińczycy.
A koniec końców oznacza to, że pojawiają się twórcy, którzy o folklorze, fantasy, horrorach i tym podobnych nie wiedzą nic, ale też chcieliby uszczknąć swój kawałek tortu. Czyli zachodzi ten sam proces, który od jakiegoś czasu niszczy fanom np. fantasy. Póki stanowiło rodzaj niszy, można było się nim bezpiecznie cieszyć. Kiedy stało się popularne, a zatem dochodowe, zabrali się za nie ci, którzy wcześniej nawet nie splunęliby na jego widok.
Owocem popularności folkloru stała się abominacja pod tytułem Krakowskie Potwory. Trudno o wyrazistszy przykład na działanie: „nie znam się, ale jest w tym kasa, więc wezmę się za temat i co może się nie udać?”. Nawet umieszczenie akcji w Krakowie, a zatem jednym z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich miast, teraz, po zapoznaniu się z serialem, wydaje mi się elementem skoku na kasę.
Należy przyznać, że twórczyniom Krakowskich Potworów udało się zrobić coś wyjątkowego. Kiedy Turcy, Meksykanie, Flipińczycy i właściwie cała reszta świata, tworzą seriale i filmy typu fantasy czy horror oparte na własnych legendach, historii i folklorze, sięgając do źródeł i badając je z pewną uwagą oraz podkreślając na wszelkie sposoby lokalność, polskie twórczynie zrobiły serial, którego akcja mogłaby się rozgrywać wszędzie i nigdzie. Nad folklorem nie pochyliły się prawie wcale, ich „słowiańskość” jest też jakby globalnawa. Nawet nieszczęsny Kraków został wykorzystany w sposób ułomny. Choć krakowianie mogą czerpać nieco zabawy przyglądając się dość niezwykłej topografii swojego miasta ukazanej w serialu. Rozumiem oczywiście, że filmowcy mieszają w kadrach obrazki z różnych miejsc, tak by wypadały atrakcyjniej (albo wręcz przeciwnie) ale serial Krakowskie Potwory starał się chyba pobić pod tym względem rekord świata. Co gorsza, dialogi są nie tyle drewniane, co kamienne, postaci też nie tyle pisane co ryte w betonie a gra aktorska na poziomie scenariusza (czyli raczej: antygra). Nie pomaga tradycyjne polskie podejście do udźwiękowienia (część polskich widzów oglądała serial z napisami albo po angielsku, żeby wiedzieć co aktorzy wypowiadają – bo mówieniem tego nazwać nie sposób). Wymieniam zarzuty, które podnosili wszyscy chyba recenzenci. Mnie natomiast aż skręca ze zgrozy (więc jakiś stopień uhorrorowienia jednak twórczyniom osiągnąć się udało) nie ze względu na ową listę wpadek, ale ze względu na zepsucie materiału wyjściowego. Bo to niewiarygodne spartolenie tematu. Nawet Turcy, których seriale z każdym sezonem stają się coraz gorsze i w których aktorzy (też często wyciągnięci z telenowel) niekoniecznie wspinają się na wyżyny sztuki, aż tak tego nie zmasakrowali. Zwłaszcza w pierwszych sezonach postarali się choć trochę. A Krakowskie Potwory to gniot rzadkiej próby już od pierwszego sezonu, ba – od pierwszego odcinka.
Co jest tym smutniejsze, że osiągnięcie lepszego wyniku nie byłoby jakimś cudem świata. Nie chodzi nawet o efekty specjalne (nad którymi recenzenci też się pastwią). Nie wiem jakim budżetem dysponowali meksykańscy twórcy Diablero, ale pewnie niekoniecznie większym niż Krakowskie Potwory, bo tam też pod względem efektów nie ma cudów. Ale jest w tamtym serialu energia, pomysł na postaci i scenariusz, faktyczne osadzenie historii w lokalności i lokalnym folklorze, a nie kręcenie całości tak, żeby każdy na świecie poczuł się jak w domu. Twórcy filipińskiego Trese też nie bali się, że widzowie na całym świecie nie mają bladego pojęcia o filipińskich duchach i demonach. Przy czym Diablero opiera się (luźno bo luźno, ale jednak) na powieści a Trese na komiksie. Krakowskie Potwory opierają się przede wszystkim na chętkach twórczyń i ich przekonaniu o własnej wspaniałości. Nie skorzystały w związku z tym na przykład z serii Pies i Klecha Łukasza Orbitowskiego i Jarosława Urbaniuka, choć ich dwie powieści i zbiór opowiadań opowiadają z grubsza o tym samym – o potworach z Krakowa. Ale Orbitowski z Urbaniukiem „trochę” lepiej znali się na rzeczy: i na Krakowie i na demonologii. W związku z tym ich bohaterowie zmagają się nie tylko ze stworami ze słowiańskiej demonologii, ale też z tymi, jakie do Krakowa mogłyby przywędrować z milionami turystów, pracowników zza miasta i zza granicy i ze studentami. Dlatego detektywi muszą odwiedzać akademiki, w których zaległy się afrykańskie duchy czy muzeum archeologiczne. I to wszystko jest jak najbardziej częścią krakowskiego, wielokulturowego folkloru, łączącego lokalność z globalnością. Twórczynie serialowej abominacji po Orbitowskiego i Urbaniuka nie sięgnęły pewnie dlatego, że pojęcia nie miały, że taki cykl literacki istnieje. Przecież to fantastyka, a poważny artysta fantastyki nie tyka. Nawet, kiedy kręci serial fantastyczny, tworzony zresztą przy pomocy tradycyjnych metod polskiej szkoły wykręcania bebechów: wszystko musi być w zimnych tonacjach, brudne, smutne, poważniejsze niż wystąpienia patriotyczne Kaczyńskiego, unurzane w wiecznej niemożności i cierpieniu duchowym. Twórczynie sięgają więc po tradycję i lokalność tam, gdzie tego robić nie powinny (w metodzie) natomiast uciekają z wyraźnym wstrętem od niej tam, gdzie byłaby rozpaczliwie potrzebna – w temacie, postaciach, fabule. W ten sposób powstał wytwór serialopodobny, który chciał zbić kapitał na aktualnej modzie, ale nie potrafił, bo jego twórczynie nienawidzą z całego serca fantastyki. Z pogardy do niej zrodziło się aroganckie przekonanie, że potrafią użyć jej lepiej od Meksykanów, Turków, Koreańczyków i Filipińczyków i całej reszty świata, z Usańcami na czele. Nie potrafiły. Nawet wątek lesbijski wyszedł lepiej w Diablero (bo został jakoś osadzony w fabule i jej metafizycznych aspektach, a nie wykorzystany po to, żeby był i tyle) niż w Krakowskich Potworach.
Coś na pocieszenie? Na szczęście polscy twórcy gier chyba lepiej wiedzą, co robią. I coraz częściej korzystają z naszych lokalności tak, by one naprawdę zagrały. Nie gardzą też fantastyką i nie boją się jej. Podobnie pisarze i pisarki, czy będzie to Orbitowski, Rak, Krajewska, Miszczuk i cała rzesza twórców horrorów, fantasy i urban fantasy wiedzą jak korzystać z folkloru i lokalności, nie wstydzą się ich, nie próbują globalizować za wszelką cenę. A przede wszystkim siedzą w temacie, nie są padlinożercami skaczącymi od mody do mody w poszukiwaniu łatwego żeru. I powoli zaczynają być dostrzegani. Możliwe więc, że doczekamy się jeszcze filmu (było światełko w tunelu: Demon Marcina Wrony), który porządnie wykorzysta polski folklor i kulturę w popkulturowy sposób. Na razie pozostaje się cieszyć z takich drobiazgów jak scena, w której bohater filmu Najmro czyta Funky Kovala. Mała rzecz, ale ktoś umiał zagrać naszym popkulturowym elementem z przełomu lat 80 i 90 ubiegłego wieku i nie bał się tego. I dlatego cieszy.
Mój ulubiony folklor w kinie, to ten chiński – uwodzi mnie ich poetyckość opowieści, balet ruchów, piękno wizualne; nawet nadmierna fiksacja na punkcie lisów nie przeszkadza tak bardzo. Faktem jednak jest, że innych folklorów nie poznałem w jakimś szerszym zakresie. Nie ma kiedy…
Są ludzie, których w kompleksy wpędza Instagram. Mnie w kompleksy wpędzają wpisy Bosmana, rety – jak Ty znajdujesz na to wszystko czas? Do tego pisząc książki? Tyle pochłoniętych książek, gier, filmów, seriali…
Tak mi brakuje czasu na wszystko co chciałbym skonsumować, że jak nie jest zajebiście od samego początku, to już zaczynam się zastanawiać “czy jeszcze będzie lepiej?”, “co ja robię tu?”, “tracę życie na takie coś…” itp. Jak mi Netflix podpowiedział “Krakowskie potwory”, to nawet przez chwilę nie brałem pod uwagę oglądania tego serialu (już sam tytuł odpycha – jakiś taki bez polotu).
PS Zerknąłem na tę słabość, Elę Velden. Już trzeci od góry filmik YT (reklama chipsów) wyjaśnia wszystko: https://youtu.be/NtrNnn2U6aU W dawnych czasach to się pod takimi reklamami pisało: “Chrupałbym” 😉
@aryman
Wiesz, jak widać, w gry gram niemal wyłącznie przeterminowane, bardzo często z serialami i książkami też tak bywa. No i, wstyd przyznać, czasem równocześnie czytam i oglądam:P. I za mało śpię. No i nie mam dzieci, co chyba jest ostatecznym wyjaśnieniem zagadki:D.
Tak, Chińczycy potrafią uwodzić wzrok, choreografią i scenografią, a także pracą kamery. Na Netflixie można znaleźć ich animacje, układające się poniekąd w serię, mieszają tam mitologię z technologią i wyprawiają przedziwne rzeczy. Ich zauroczeniu lisami się nie dziwię, w końcu to szalenie interesujące postaci w mitologii, jak większość tricksterów.
Na seriale takie, jak KP zerkam z obowiązku. I wiele zacząłem z takiego obowiązku, żeby się zapoznać i nie dooglądałem do końca, bo czasem się nie da, a czasem by się dało, ale czasu nie starcza:). Ale KP da się oglądać chyba tylko w ramach pokuty za wyjątkowo ciężkie grzechy;).
@bosman_plama
Mniej spać, nie robić dzieci – zanotowane 😉
@aryman
Jak zrobisz dzieci to i tak będziesz mniej spać, ale to uwaga, pułapka!
Obejrzałem pierwsze cztery odcinki Krakowskich Potworów. Jezu, jak tam się nic nie dzieje. Jezu, jakie drętwe dialogi. Jezu, jaka drętwa gra aktorska. Nawet Chyra się dostosowuje do reszty i szura po dnie. Tylko Kraków piękny jak zawsze.
Nie wiem czy obejrzę resztę, bo choć akcja zaczyna się powoli zawiązywać, to nikczemnie nikła ilość skąpo odzianych zapadlisek rozczarowuje
@maladict
Ciężko uciec od wrażenia, że to serial robiony a’la Polskie Ambitne Kino, czyli: niech widz cierpi razem z twórcami. Im bardziej się nic nie dzieje, tym większa jest głębią i wieloznaczność, im głupsze dialogi tym mocniej wyrażają tragizm i metaforę a im gorzej grają aktorzy, tym wiekuistsza ich sztuka. Nie tylko forma jest ważniejsza od treści, ale też sama forma, niestety, słabuje.
@bosman_plama
Nie chcę się rozpisywać, bo powoli dojrzewa we mnie recka, ale tylko zacytuję klasyka ‘A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… Dialogi niedobre… Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.’
Ale prawdopodobnie większość budżetu poszła na przeniesienie Kopca Wandy z nowej huty na stadion Garbarnii