Rola plasteliny w życiu codziennym, w literaturze, a zwłaszcza w filmie.
Przez ten Deathmatch maladicta zebrało mi się ostatnio na wspomnienia z lat szczenięcych. Zapraszam Was dzisiaj w taką podróż sentymentalną do kraju dzieciństwa, którego tak naprawdę chyba nigdy nie opuściłam. Proszę zatem przyjąć wygodne pozycje i nie zapinać pasów bezpieczeństwa. W tym świecie nic złego nie może Was spotkać, będzie ciepło i miękko, zwłaszcza w części filmowej 😉 Chociaż w sumie pod koniec… Strzeżcie się! Arrr!
Szkolna codzienność
Pamiętacie te sierpniowo-wrześniowe kolejki w sklepach papierniczych i księgarniach? Trzeba było kupić nie tylko podręczniki, ale jeszcze całą listę przyborów szkolnych. Kolorowe kredki, bloki rysunkowe, linijki, bo te poprzednie zawsze jakoś się złamały przypadkiem, piórnik, no bo zeszłoroczny przecież poplamiony atramentem itepe, itede. Zawsze na tej liście była też plastelina. Szczerze mówiąc, nie darzyłam jej jakąś szczególną sympatią. Zwykle śmierdziała okropnie, brudziła palce, zostawiała tłuste plamy i nie było do końca wiadomo, co można z nią zrobić. Pamiętam obrazki wyklejane na kartkach, a zwłaszcza wspaniałe dzieło przedstawiające moje papużki faliste. Nasza Pani powiesiła je nawet na klasowej wystawie. Czegoś mi jednak w nich brakowało. Dopiero po tygodniu zorientowałam się, że pozbawiłam je ogonów, dlatego wyglądały jak kolorowe kurczaki na grzędzie. No i oczywiście figurki można było robić, powiecie. Jasne, tylko moje zawsze były takie pokraczne, że w niczym nie przypominały ślicznych postaci, do których tworzenia zachęcały miłe Panie z Domowego Przedszkola. Szybko się więc zniechęciłam, zwłaszcza że plastelina raczej nie podlega recyklingowi i trudno oddzielić od siebie kolory, kiedy chcemy takiego ludka rozmontować. Moje postaci kończyły więc swoje krótkie życie jako kule w odcieniach… cóż… szarości i brązu 🙂 Tylko jeden plastelinowy człowieczek pobudził moją wyobraźnię do tego stopnia, że próbowałam go zrobić wiele razy.
Plastelina a literatura
Jedyne znane mi, i z pewnością najbardziej doniosłe, dzieło literackie poruszające problematykę plastelinową to Plastusiowy pamiętnik Marii Kownackiej (1936, od 1931 w odcinkach w Płomyczku). Czy Wy też chcieliście, żeby Wasz ludek ożył i zamieszkał w piórniku? Ileż to razy liczyłam na ten mały cud, bez większych efektów, niestety. Okres tej fascynacji trwał dość długo, bo Plastuś był mi znany, zanim zaczęłam czytać i na zawsze będzie mówił do mnie głosem Ireny Kwiatkowskiej. A to wszystko dzięki wspaniałemu wynalazkowi magnetofonu i bajce muzycznej nagranej na kasecie (Polskie Nagrania Muza, 1981). Zresztą kolekcja słuchowisk w domu była dość spora. Filozofia moich rodziców brzmiała pewnie następująco: daj dziecku papier, kredki, farbki lub plastelinę, włącz kasetę i na godzinę masz pociechę z głowy. O, przepraszam – w starszych magnetofonach strony nie zmieniały się automatycznie, więc rodzice musieli robić to własnoręcznie. Dzięki słuchowiskom poznałam też następną ważną dla mnie postać literacką, która była o wiele bardziej osiągalna niż Plastuś. Ale rudowłosa Ania, zamieszkała na Zielonym Wzgórzu, nie należy do tej opowieści, więc zostawmy pannę sentymentalną za drzwiami.
Ludek i zwierzak plastelinowy
Dokonam tutaj bardzo subiektywnego wyboru animacji plastelinowych, więc jeśli macie inne przykłady, chętnie przeczytam w Waszych komentarzach. Mnie zachwycają od jakiegoś czasu produkcje Aardman Animations, więc je szczególnie chciałabym Wam przybliżyć, a zwłaszcza wytwory wyobraźni Nicka Parka. To on jest twórcą znanej pary wynalazców – roztrzepanego Wallace'a i, równie niemego, co cierpliwego, psa o imieniu Gromit. Początkowo próbował sam animować film A Grand Day Out (Podróż na Księżyc, 1989), ale było to tak czasochłonne, że dopiero dzięki wsparciu zespołu studia Aardman udało mu się go skończyć. Ten film krótkometrażowy zdobył Oskara, podobnie jak dwa następne: The Wrong Trousers (Wściekłe gacie, 1993) i A Close Shave (Golenie owiec, 1995). Czym można wytłumaczyć ich sukces? Z pewnością użycie tradycyjnych technik animacji odegrało tu znaczącą rolę. Poza tym Wallace i Gromit mają w sobie to coś, są uroczy, zabawni i na wskroś brytyjscy. Piją herbatę z mlekiem, jedzą owsiankę bądź tosty na śniadanie, czytając przy tym gazetę.
Miasto, w którym żyją, przypomina wiele ulic, jakie możemy zobaczyć na Wyspach. Jeśli Wallace wchodzi w interakcje z innymi postaciami, króluje small talk, uśmiech i uprzejmość, z których Brytyjczycy są tak dumni. W każdym z tych filmików zajmują się czymś innym i prezentują nowe wynalazki. Właśnie ta wynalazczość, zdominowana przez dziwaczne maszyny jakby żywcem wzięte z epoki wiktoriańskiej, jest dla mnie jednym z synonimów brytyjskości. Kiedy nierozłączna para wybiera się w kosmos w ramach wycieczki za miasto, to przypomina mi się wyprawa opisana w książce H.G. Wellsa The First Men in the Moon (1901, Pierwsi ludzie na księżycu, tłum.pl. 1991?-przepraszam, nie jestem pewna). Ta sama fascynacja możliwościami rozwoju nauki i techniki jest siłą napędzającą bohaterów filmowych i książkowych. Nie wiem jednak, kiedy dokładnie mają miejsce przygody tych plastelinowych ludków. Z pewnością gdzieś w XX wieku, ale to chyba nie jest takie ważne, bo to przecież bajkowe uniwersum. Wallace i Gromit bawią mnie także w nowszych produkcjach, jak w filmie pełnometrażowym The Curse of the Were-Rabbit (Klątwa królika, 2005), w którym poznajemy negatywne skutki eksperymentów na zwierzętach. Więcej nie powiem, bo nie chcę zepsuć przyjemności oglądania tym, którzy jeszcze nie widzieli. Screen powyżej pochodzi właśnie z tego filmu. Jednak ani Wallace ani Gromit nie mogą konkurować z postacią, która pojawiła się pierwszy raz w A Close Shave. Poznajcie go…
Zwierzęta plastelinowe z dodatkiem ludków
… oto Shaun, Shaun the Sheep. Nie wiem, jak można było go zamordować tłumaczeniem Baranek Shaun, w którym cała uroda tytułu serialu zanika i sprowadza go do poziomu wielu nijakich tworów dla dzieci. Pewnie chodziło o utrzymanie imienia Shaun na produktach promujących tę animację – niech im będzie. Ale czy Baranek Bronek nie brzmiałby ładniej? Macie jeszcze jakiś inny pomysł, żeby zachować podobne brzmienie? 🙂 W każdym razie fenomenu tych owiec nie umiem wytłumaczyć. Czy to powtarzalne tematy muzyczne, po których poznajemy, na jakiego typu pomysł wpada stadko? Czy to, znowu, sympatyczne postaci? Czy to humor? Czy to słowa zastąpione beczeniem, szczekaniem, mruczeniem itp.? Czy to, wreszcie, prostota?
Cóż, trzeba tego doświadczyć na własnej skórze, chociaż przez 7 minut. Gwarantuję jednak, że jak już zaczniecie, na jednym odcinku się nie skończy. Zaczęłam regularnie oglądać CBBC, w oczekiwaniu na kolejne przygody, jednak ciągle było mi mało. Dlatego warto zainwestować w cały sezon i nie pożyczać nikomu. Bo nie zobaczycie już więcej swoich DVD – mój pierwszy sezon zatacza już trzeci albo czwarty krąg krewnych i znajomych Królika. Krótkie historyjki o wyczynach stada owiec, pod kierownictwem pomysłowego Shauna i pod opieką psa pasterskiego Biztera, wciągają wszystkich, bez względu na wiek. Zaczęliśmy od pożyczania naszej kolekcji rodzinom z małymi dziećmi. Okazało się jednak, że bardziej podoba się to ich rodzicom, a zwłaszcza ojcom… Czekam właśnie na przesyłkę z drugim sezonem, więc rozrywkę na najbliższe listopadowe wieczory mam zapewnioną.
Jak z przygód wynalazców zrodził się pomysł na szalone stado owiec z wiodącym Shaunem, tak z historii owczych narodziła się nowa gwiazdka, Timmy. To jagniątko możecie znaleźć w moim awatarze (Shaun nie zmieścił mi się w całości) oraz w jego własnym serialu Timmy Time (Timmy i przyjaciele). Jest on jednak zdecydowanie przedszkolny w swoim charakterze i nie jestem w stanie go oglądać z takim samym zaangażowaniem. Proponuję włączyć Timmy'ego młodszym dzieciom, a samemu śledzić przygody całego stada na innym odtwarzaczu.
Ludki z małą, chociaż istotną, domieszką zwierząt
Na zakończenie chcę Was uraczyć najnowszym filmem długometrażowym wspominanego już studia, czyli przygodami piratów (The Pirates! In an Adventure with Scientists; Piraci). Zawsze czułam miętę do takich zabijaków, jeszcze zanim Jack Sparrow objął stery. Poza tym głosu w tej produkcji użycza Martin Freeman, współczesny Watson oraz, już wkrótce, najnowsze wcielenie Bilbo Bagginsa (przykro mi, nawet tutaj nie unikniecie mojego małego hajpu na nadchodzącego Hobbita). No i jest tu również kobieta z brodą, piratka przebrana za pirata, a takiego motywu kultury gzikowej nie można pominąć. Techniki użyte przy realizacji tego filmu są też interesujące dla gika – otóż po raz pierwszy w studiu Aardman wykorzystywano w produkcji drukarki 3D. Wydrukowano w ten sposób tysiące wyrazów twarzy, a w zasadzie tylko dolnych ich części, w okolicach ust, o czym więcej możecie przeczytać tutaj. Oczywiście, nie plastelina była materiałem dla drukarki, tylko twardsze tworzywo. Dzięki wykorzystaniu tej technologii animacja twarzy jest o wiele bardziej naturalna i wyrazista. W warstwie wizualnej zachwyciła mnie też precyzja wykonania scenografii. Ogromna ilość wspaniale dopracowanych szczegółów, jak napisy na plakatach pokrywających ściany londyńskich zaułków, czy porcelanowe naczynia, dostosowane do rozmiaru kukiełek. Ten stworzony z rozmachem świat sprawie wrażenie oszałamiająco kompletnego i, na swój sposób, rzeczywistego.
W tym świecie istnieją sobie różne postaci, bohaterowie i antybohaterowie tego filmu. Skoro piraci są tu pozytywnymi osobami dramatu, to królowa Wiktoria (Imelda Staunton, doświadczenie Dolores Umbridge?), nienawidząca ich całą mocą swej mikrej postury, jest zdecydowanie czarnym charakterem, nawet bardziej niż początkowo nam się wydaje. I tak, nie da się nie polubić fajtłapowatego Kapitana (Hugh Grant, a jakże) i jego wiernej załogi, a Karola Darwina (David Tennant, paskudnik Barty Crouch Jr albo, bardziej sympatyczny, Dr Who), który mierzy wysoko ze swoimi romantycznymi ambicjami, do końca nie byłam w stanie obdarzyć cieplejszym uczuciem. Nasz Kapitan staje przed poważnym problemem – wybierze przyjaźń i wierność, czy bogactwo, gwarantujące mu nagrodę Pirata Roku? Są tu pojedynki, pościgi, zarówno z wykorzystaniem wanny, jak i latających statków, do czego dorzucona jest jeszcze garść pirackich przesądów. Najzabawniejsze są jednak dialogi, a zwłaszcza kwestie wygłaszane przez Kapitana: „I'm using crew in a street sense. Yo.”, kiedy usiłuje przekonać królową, że nie jest piratem i wcale nie mówi o załodze swego statku, albo „It's us, the pirates. We're masters of disguise.”, gdyż podobnie jak pamiętny LeClerc z Allo, Allo wierzy, że nikt nie jest w stanie go rozpoznać w przebraniu. A gdzie w tym wszystkim obiecane zwierzę? Papuga Kapitana jest kluczem do rozwiązania tej zagadki. Pirackie przygody już ukazały się na DVD, więc możecie sobie sprawić animowaną przyjemność. Zalecam wyłączenie polskiego dubbingu i rozkoszowanie się wersją oryginalną z napisami (lub bez).
Przygotowując się do pisania tego artykułu, oglądnęłam po raz pierwszy, lub odświeżyłam sobie, wymienione tytuły. Sprawiło mi to ogromną frajdę, obym miała więcej możliwości pisania takich rzeczy.!
Teraz, zanim dojdzie paczka z owcami, czekają na mnie kurczaki. Idę je łapać, zanim mi wszystkie uciekną!
Boże, uwielbiam Wallace’a i Gromita. Nie wiedziałam, że to studio tyle robi. Czas tego poszukać 🙂
@Najlepsza z Przyszlych Zon
Owszem, warto 🙂 Brytyjski amazon wysyła bez opłat pocztowych przy zamówieniu powyżej 20 funtów do Polski 😉
Fajny tekst Pani Owco 🙂
@mokraTrawa
Dzięki, Panie Trawo 😉
Fajny tekst. W duchu gikzowym. 🙂
Fajny tekst Nawet mimo przyprawiającej mnie o gęsią skórkę kobiety-owcy po prawej stronie w ilustracji do artykułu.
Dobrze się czytało. Ja też nie przepadałem za plasteliną. Zwykle robiłem z niej kulki, rozgrzewałem w rękach i rzucałem w ściany. Dobrze się wtedy przyklejały. Nie wiem dlaczego ale nauczycielkę zawsze to denerwowało ;). Tak samo jak plucie nimi z długopisu.
Jedno zastrzeżenie – koniec tekstu następuje nieco za wcześnie ;). Jak zwykle poczytałbym więcej (a może “pocztał bym”?).
Wielkie dzięki za piratów. Wallace’a i Gromita znam jeszcze z kin po ich triumfalnym sukcesie. Przy okazji spędzania wspólnego czasu z synem przed telewizorem miałem okazję poznać historie owcze, ale o piratach nie miałem pojęcia.